Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Po chwili stanął na stole ogromny przyrząd do jednej szklanki herbaty, którą Kotowicz wypił z przyjemnością po utrudzeniu podróży. Pierwszy raz wieczerzał w tych warunkach i bawił się nowością nieznaną.
Jednak dalsza podróż, z wylądowaniem w środku nocy w Homlu, czekaniem tam znów paru godzin z przejściem do nowego wagonu, gdzie “kontrola biletów” przez panów w okularach i bez okularów, z brodami i bez bród, z pojedyńczym lub pomnożonym galonem, budziła go co godzina, aż do świtu — była mniej zabawna. Zasnął wreszcie przy świetle dziennem i skołatany dojechał po południu do Mińska.
Pierwszy raz tu był i, przecierając oczy, dopatrywał mozolnie śladów starożytnej kultury tego miasta. Pozostała w kilku murach kościelnych z epoki Zygmuntowskiej, odradzała się w paru okazałych gmachach świeżo wzniesionych przez okolicznych obywateli: Woyniłłowicza, Uniechowskich, Obrąpalskich. Ale reszta śródmieścia głosiła tryumf panowania i rozkwitu żydowskiego i zapewne żydzi wynaleźli te nowe nazwy ulic dla pochlebienia miejscowym potęgom: Gubernatorska, Zacharjewska, Policyjna... Stały przy nich domy pstrokate, jedne z muru nietynkowanego, inne z drzewa, w stylu miasteczkowych karczem. Fronty kamienic i domków ogłaszały nazwiska i powołania właścicieli na swych sercach kramarskich, szyldy skombinowane oryginalnie, naprzykład: Bakalie i żelazo — Skóry i samowary. W większych sklepach zgromadzone było wszystko razem: towary łokciowe i galanteryjne, oclone i szwarcowane, artykuły spożywcze i vomitoria. Kotowiczowi, choć był głodny, odechciało się jeść na czas dłuższy...