cych milczeniach, dzisiejsze polowanie w parku na bażanty wydawało się grą towarzyską, sportową igraszką.
Wrzały jednak w myśliwych namiętności łowieckie, zwłaszcza w tych, którzy chcieli koniecznie »przestrzelać« towarzystwo, policzyć sobie najwięcej sztuk ubitych. Trzej młodzi bracia Hrebniccy: Konstanty, Witold i Aloizy (Kocio, Wicio i Luś) mieli naprzykład pretensyę do »królowania« w każdem przedsięwzięciu, którego się jęli. Odstępowali koronę tylko jeden drugiemu, byle nie wyszła z rodu Hrebnickich. Działali zawsze razem i solidarnie, miał przytem każdy swą wybitność osobistą; jeden był najpiękniejszy (Kocio), drugi przeważnie dowcipny, umiał mnóstwo monologów i naśladował do złudzenia głosy zwierząt (Wicio); trzeci był gimnastykiem nie gorszym od Japończyków (Luś). Ale który lepiej strzelał albo który miał większe powodzenie u kobiet — tego nie można było rozstrzygnąć: wszyscy trzej działali bez pudła.
Te nadzwyczajne talenty braci Hrebnickich nie zyskiwały wprawdzie ogólnego uznania. Ten i ów radby nawet nie codzień ich widywać albo nie zapraszać. To jednak było bardzo trudne; gdziekolwiek zamierzono bawić się pospołu, tańcować, a szczególniej polować, Hrebniccy zjawiali się niby cudem. Ostatecznie zaś nie psuli nigdzie zabawy, owszem podsycali ją zarówno pomysłami, jak wytrzymałością na krytykę: można było bawić się z nimi lub ich kosztem mniej więcej jak się komu podobało. Byli zresztą z wysokiego rodu, krewni nawet książąt S. i nikt się nie dziwił, że brali udział w ich polowaniu.
Dopóki polowano w lasach, gdzie zwierz był gruby i rzadki, Hrebniccy, trzymani w ścisłym rygorze, nie mieli ani sposobności rozwinięcia swych talentów, ani szczęścia. Kociowi przyznano, po długich dowodzeniach i sporach, dzika strzelanego na spółkę z Liebem, tylko na mocy nieubłaganego »prawa pierwszej kuli«. Hrebnicki przeszył dzika przez zadnie szynki i byłby dzik dotąd chodził po lesie, gdyby go Liebe strzałem na komorę nie powalił. Miał więc Kocio niezaszczytne trofeum, Liebe zaś nosił w sercu urazę. Na Wicia i Lusia dziki jakoś nie wyszły, obaj zabili mało zwierzyny i pospolitej. Luś opowiadał, że na dziczych łowach strzela wyłącznie kulami, szył niemi kilkakrotnie po ziemi i w górę, z małem powodzeniem. Jeden jarząbek rozleciał mu się podobno w powietrzu od pękającej kuli tak, że strzelec miał do okazania towarzyszom jedno tylko pióro — —? Na zabitym przez Lusia koźle dowodzono, że ma ranę nożem wierconą na przedniej łopatce, bryzgi zaś farby po turzycy od śrutu — — Słowem Hrebniccy
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —