wał, nawet w kniei, było tym lubym czadem przesłonięte. Może dlatego strzelał mniej przytomnie?
Pani Teresa stanęła obok Michała na pierwszem stanowisku. — Była to ograniczona strzyżonymi żywopłotami, między wysokim, a dość rzadkim gajem drzew rozmaitych, szeroka droga, na której myśliwi rozstawili się w małej odległości jeden od drugiego. — Nic z namaszczenia, z chytrości wielkich łowów; sznur ludzi wystrojonych i uśmiechniętych, gotował się do niechybnej i pociesznej rzezi. Zaledwie odezwały się krótkie hasła trąbek, już widać było postępującą nagankę, złożoną z dwunastu świątecznie wystrojonych strzelców dworskich i kilkudziesięciu chłopaków wiejskich. Szło to wszystko wolno, bez trudu, ani wzruszenia, które też udzielało się słabo myśliwym, stojącym na linii.
— Ile ja zabiję i czy więcej, niż tamci?... — myślał nieodmiennie każdy z oczekujących.
Złudzenie dziczy, niespodzianki leśnej, wyścigu o przebiegłość ze zwierzyną dochodziło do zera. W rzadszych miejscach zagajenia widać już było pędzone na śmierć ofiary, jak trwożnie, a może i nieświadomie biegły po ziemi w różnych kierunkach, kurzym krokiem: koguty czeskie o szyjach barwy metalicznej, czarno-sino-zielonej, angielskie z białą na szyi obrożą, mongoły ze złocistym grzbietem, a nawet parę złotych bażantów, powłóczących łokieć jaskrawego ogona. Szare samice plątały się jak skromnie ubrana służba między tęczowo upierzonymi samcami.
— Jeżeli zabijesz takiego złotego, włożę pióro na swój kapelusz — rzekła pani Teresa.
Mówiła Michałowi »ty« na zasadzie jakiegoś pokrewieństwa; po całej Polsce dużo miała krewnych, zwłaszcza między zgrabniejszą młodzieżą.
Przeciągnęło już przez linię parę kur, cicho i niby wstydliwie; nikt nie złożył się nawet do tej zabronionej zwierzyny — — Nareszcie ze środka miotu jeden kogut wzbił się w górę, ogłaszając się zdławionem gdakaniem.
— Strzelaj! — zawołała pani Teresa.
Rajecki nie strzeliłby do tego bażanta, ciągnącego o sto kroków wzdłuż linii, ale pod magnetycznym nakazem zdecydował się i palnął. — —
Bażant ani się zachwiał, płynął dalej położony na powietrzu, jak wielka ość rybacka, zbliżając się trochę do linii. Padły jeszcze dwa
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —