W pięciu zakładach zabito około siedmdziesięciu kogutów. Było to mało w porównaniu z ilością spodziewaną. — Jeszcze za długie bierzemy mioty — bażanty cofają się i ciągną wszystkie w zagajnik. Trzeba je przepędzić z dwóch stron, bez strzału i wtedy zająć zagajnik. Na takim planie osadziła się niesyta mordu drużyna.
Hrebniccy chodzili jak struci: jeden zabił sześć, dwaj drudzy tylko po parę bażantów. Nawet dołgać nie było z czego, bo każda sztuka padała w oczach całej kompanii, a nadto pan Liebe, bardzo krytycznie usposobiony względem cudownych braci, kontrolował ich każdy strzał. — Teraz, albo nigdy! — myśleli Hrebniccy, zbliżają się do owego zagajnika, gdzie w każdym razie będą »bukiety«, czyli masowe wzloty bażantów.
W prostokątnej ramie wyższego gaju był zagajnik kilkoletni sosnowo-brzozowy, ze cztery morgi. Do tego gąszczu służba łowiecka spędziła ze wszech stron bażanty, a teraz myśliwi rozstawili się, aby je wystrzelać. Ciasno było w tym miocie: jeden myśliwy od drugiego stał o kilkanaście kroków.
Rajecki dostał stanowisko między dwoma Hrebnickimi: Kociem i Wiciem; na prawo za Kociem stał Liebe; pani Teresa świeciła jasną swą postacią, tym razem przy księciu Jerzym. Wogóle wszyscy stali tak blizko, że podniesionymi zaledwie głosami porozumiewali się między sobą; głosy dźwięczały radośnie, podniecone oczekiwaniem i sportową ochotą. Tylko młodzi Hrebniccy milczeli zawzięcie, oglądając każdy swe dwie dubeltówki, wyciągając ramiona dla sprawdzenia elastyczności rękawów, gotując się nerwowo do czynów niepospolitych. Kocio zrzucił nawet kurtkę i pozostał w kamizelce z rękawami, może dla uwydatnienia posągowej swej postaci, obszytej w wełnę, jedwab i rzemień — wszystko angielskie.
Wesoło, jak do tańca, zagrały trąbki i wybuchły huczki z obławy na pohybel ptasiej rzeszy, już zaniepokojonej wśród gąszczu i traw młodego zagaju, który drgał od krzątań przyziemnych. Błękitno-srebrne, raźne, zimowe słońce rozpływało się w powietrzu, nakrapiając jaskrawszą barwą oporne jeszcze liście, rumieniąc się na pniach sosen, przepadając w ich ciemnych koronach. Na śmierć miały piękny dzień bażanty. Jakoż z heraldyczną dumą wznosiły się ku niebu tęczowemi piórami, wysoko ponad las, szukając zbawienia w górnym błękicie. Ale od brzegu lasu szczekała zażarta strzelba.
Strzelano na wyprzódki, niezbyt celnie. Dużo było, widać, między
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/106
Ta strona została skorygowana.
— 94 —