wkładał nowe, znów szukał ofiar w rozkosznie ubarwionym błękicie. Zaledwie widział, jak który bażant ginął z jego ręki: czy pchnięty całym nabojem krzywo wzwyż i obezwładniony w powietrzu — czy »zeskrzydlony« i młyńcem jednej zdrowej lotki wiosłujący w dół, — czy padał przed nim, czy prosto mu na głowę, aż usunąć mu się trzeba było z powietrznej drogi — czy runął w lesie ciężko o twardą, nagą ziemię.
Na całej linii, lecz głównie w pobliżu Rajeckiego grzmiały salwy tak gęste, że trudno było zdać sobie sprawę, kto i do czego strzela. Hrebniccy miotali się, jak w tańcu świętego Wita, zmieniając fuzye, sięgając strzałami swoje i nieswoje sztuki, posyłając przybocznych strzelców, aby chwytali postrzelone bażanty. Cała linia myśliwych, gdyby ją można było wyobrazić sobie odciętą od pełnego jaskrawych lotów nieba, wyglądała jak szereg ludzi połączonych sznurem elektrycznym, przez któryby puszczono silny prąd, wyłamujący członki w dziwaczne podskoki. Pan Liebe zaś stał spokojnie, bez strzelby w ręku; czasem tylko chwycił strzelbę od stojącego przy nim służącego i celnym strzałem strącił blizkiego koguta.
Wyczerpywał się jednak powoli zagajnik, kanonada słabła, obława dotarła już do krańca. Jeszcze bażant jeden i drugi, skulony do ostatka pod krzakiem, gdzieby usiedział cało, tracił głowę i wyrywał się w powietrze na śmierć niechybną.
Michał odetchnął głęboko; teraz dopiero spostrzegł, że trzyma w ręku lufy gorące, jak żelazo do prasowania, i że mu z prawego policzka krew spływa na ubranie.
Podszedł do niego Liebe:
— Dobrze pan strzelał, panie Rajecki. Czy pan wie, ile zabił?
— Zdaje mi się, że ponad czterdzieści...
— Tak, ma pan 46 sztuk.
— A pan to skąd wie?
Zapisywałem. Przy takich masowych rzeziach nie bawi mnie strzelanie; zabiłem tylko te, które się gwałtem napraszały. Ale bawi mnie obserwować całą linię i notować, jak się kto zachowuje — można z tego wyciągnąć pożyteczne nauki.
Schodzili się strzelcy do kupy, a ściągał ich ze stanowisk pomocnik łowczego, który dla kontroli ubitej zwierzyny prowadził regestr, ile w każdym miocie kto zabił. Urzędnik ten, stojący podczas pędzenia na krańcu jasnej linii, widział także, komu najlepiej się wiodło, więc, zbliżywszy się do Rajeckiego, rzekł z ukłonem:
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/108
Ta strona została skorygowana.
— 96 —