Poszli drogą raźnie, lekko, w rozmoczonych już chodakach. Zamróz po darni i po kuszczach rozperlił się w obfitą, kapiącą rosę. Na widnokręgu, w wykroju wzgórza pożar różowy, radosny, obejmował niebo wschodnie, a ziemię obmywał tylko z mgieł tak, że barwiła się lokalnie, ciemno i jaśniej zielona, płowa i czarna. Aż gęsty bukiet olszyny prześwietlił się żywym ogniem i trwał przez chwilę podobny czarnej koronce na czerwonem złocie. Chwila znowu — nad kity olch podniosła się szybko ogromna twarz słońca.
Zboża i ściernia zarumieniły się, las się podzielił na uśmiechy światła i zadumy cieniów, rudym fioletem połysnęło po skibach roli, nad łąką rozsnuło się lekkie, mokre przędziwo z najcieńszych tęczowych promionków. I buchnęła radość przez całą krainę.
Po drodze różowo-szarej, zrzadka przekreślonej długimi cieniami, szli młodzi zgodnym marszem, wdychając moc zapachów niepokalanych.
Stanisław zaczął podśpiewywać:
Pojedziemy na łów, na łów,
Towarzyszu moj!
Na łów, na łów, na łowy
Do zielonej dąbrowy,
Towarzyszu mój!
Podchwycił Michał:
Aż tam leci zając, zając —
Towarzyszu mój!
Puszczaj charty ze smyczą,
Niech zająca uchwycą,
Towarzyszu mój!
Prześpiewali zwrotki odwiecznej piosenki, która tutaj hukała radośnie, nowa w młodych sercach. I zbójecka zadźwięczała ostatnia zwrotka: