na jego przyjaźni, prawości i wszelkich cnotach biernych. Czynów przestano od niego wymagać; zwłaszcza od czasu, gdy owdowiał, pogrążył się w smutku i w domatorstwie.
Namiętnie kochał dzieci swe, ale ich kierunek pozostawił losowi. Syn, Stanisław, niebardzo chciwy nauki szkolnej, za to wielce uzdolniony do gospodarstwa i myśliwstwa, uprawiał z powodzeniem oba te zawody. Córka, Irena, niespokojniejszego animuszu, kształciła się najprzód w domu przy matce i nauczycielce, ale gdy matki zabrakło, zapragnęła wstąpić do gimnazyum w Dyneburgu, potem do konserwatoryum, gdyż wybitne miała zdolności do muzyki, Ojciec był z temperamentu obu tym porywom przeciwny, jednak nie zabronił. I panna Irena po studyach wyszła za mąż, kilka lat temu, za bardzo podobno zdatnego pianistę, Bomsego, spolonizowanego Niemca. To wszystko wcale nie było po myśli pana Leonarda; żywił do dzieci skrytą urazę, że go nie słuchają, chociaż je kochał w dalszym ciągu i pobłażał im de facto. Jego czynna troskliwość ograniczała się do szukania dla swego potomstwa pożytecznych wpływów obcych, a to w celu, aby Stanisław stosownie się ożenił, a Irenka Bomse wychowała przynajmniej swe dzieci według tradycyi Pucewiczów.
Pan Leonard był odwiecznym przyjacielem Rajeckich, wiedziano w Jużyntach prawie wszystko o Gaczanach i na odwrót. Nawet z młodym Michałem, synem nieboszczyka przyjaciela, mówił pan Leonard poufnie, jak z blizkim krewnym; że zaś, pomimo apatyi, miał umysł wyrobiony i giętki, nie onieśmielał Misia powagą swego wieku.
— Stach przyjedzie jutro z Dyneburga; — odpowiadał ojciec Pucewicz na zapytanie Michała — niech się trochę w mieście przewietrzy, bo mi zdziwaczał na wsi. Orać, polować — wszystko to pięknie, ale trzeba się obracać i w swojem właściwem towarzystwie, nie tylko ciągle z chłopami i ze zwierzyną. No powiedz, Misiu, co sądzisz?
Michał przez grzeczność potwierdził. Ale naprawdę pierwszy raz uprzytomnił sobie, że tak jest rzeczywiście. Czy inaczej byłoby lepiej? — wątpliwe. Stach był dla niego uosobieniem lasu i wsi litewskiej. Gdyby się przerobił na sensata i salonowca, straciłby w każdym razie wiele wdzięku.
— Trembele i Trembele! — mówił stary z rosnącym ferworem — dobrzy sobie ludzie; dziad ich, Nikodem, był ekonomem u nas. Ale naprowadza mi tu chłystków, gadających po litewsku, za stołem sadza. Toć i ja nie stronię od ludu, jednak zachować trzeba dystans.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/126
Ta strona została skorygowana.
— 113 —