wartował znowu, wspięty na brzegu łodzi, drżąc i dymiąc z obmokłego kożucha pod skwarem południowym.
Sennie rozlewała się godzina po wodzie coraz szerszej, coraz bardziej lustrzanej i oślepiającej gorącym blaskiem. Tylko woń jeziora, wstając słodkim oparem, chłodziła spieczone twarze myśliwych. Spały szuwary i wszelkie w nich głosy zamarły. Pospały się zapewne i kaczki; wylazłszy kulawo na brzeg, zaszyły się w gęstszą trawę gruntową, zapominając o żerze, o alarmie zasłyszanych strzałów, o świecie. I kaczka lubi zapaść w błogą nieświadomość drzemki; czy zaś w tym stanie o czemś marzy? — nie dociekli jeszcze przyrodnicy, ani nawet bliżsi dzikiej przyrody — myśliwi.
Na gładkiej wodzie roiło się tymczasem maleńkie życie muszek — tanecznic, a do zanurzonych roślin przyfruwały czasem wystrojone panny, długo coś szeptały sztywnym trzcinom i jędrnym kielichom lilii wodnych, w omdlałym pocałunku.
Plemiona podwodne, zagospodarowane w swych topielach wyśmienicie na lato, nurtowały sobie po chłodniejszych głębiach; jednak czasem jaka ryba, ciekawa, jak smakuje gorące powietrze, chlipnęła go sobie nad powierzchnią wody, a kompanie ruchliwych stynek podpływały też do wyższego nurtu, przetykając go dreszczami srebrnej łuski. Na miejscu dna przy brzegu, płytkiem i nieporośniętem, widać było wielkiego raka, który wystawiał stary grzbiet zapleśniały na słońce i z lubości rozwierał powoli czarne swe cęgi.
Od godziny nie spotkano kaczek, ani wogóle czegoś godnego strzału.
Znudzony Kuchta położył się na dnie czółna, ludzie zaś poczuli także omdlenie od upału, zanik łowieckiej ochoty, a że polowali już kilka godzin, więc i głód zaczął się objawiać.
— Cóż, księże wikary — rzekł Michał — trzeba będzie się posilić.
— Można — odrzekł Lelejko.
— Ale w tym skwarze nieprzyjemnie — przetnijmy jezioro aż do tamtej wyspy zadrzewionej; tam i cień znajdziemy i prawdopodobnie kaczki. Niech tylko ksiądz łódkę skieruje do prądu, a zaniesie nas prosto do wyspy — już ja to znam.