Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.
—   9   —

— Co to?... stary cietrzew?! — pytał Michał, dech utraciwszy od wzruszenia.
— Gdzie taki cietrzew?! — parsknął Stanisław radosnem oburzeniem — Głuszec! I sam nie wie, do czego strzelał!
— Zdaje mi się... że z mojego drugiego strzału... pióra się posypały... — jąkał się Michał.
— Pióra to on sypie i od wiatru w tej porze — — Ale bierz jego sobie! Mało to ja piękniejszych zabił na tokach, w pełnem pierzu.
— Nie, kiedy mówisz, że twój, bierz ty.
I tak certowali się uprzejmie, ale w istocie obaj byli nieradzi: Stanisław, że zakwestyonowano jego ostatni celny strzał, Michał, że nie mógł sumiennie przyznać głuszca za swojego. A zdobycz była rzadka.
Fox taszczył w pysku ogromnego, czarno połyskującego głuszca, z obwisłem jednem skrzydłem i nawpół złożonym wachlarzem. Nad siną, zamkniętą powieką wielka czerwona brew stroiła jeszcze dumnie głowę poległego mszarów dygnitarza.
Głuszec leżał na ziemi i nikt go nie chciał przytroczyć do pasa. Wreszcie Stanisław odezwał się:
— Po co my takiego indora mamy nosić? Wyniesiem na brzeg rojstu, powiesim na brzózce i zabierzem, wracając. — A teraz idź ty, Miś, z Hetką w jedną stronę, ja z Foxem w drugą. Razem tylko proch marnujem i psy się bałamucą.
Według tego planu buszowali łowcy po gulbińskich zaroślach aż do południa.


∗                                        ∗

Na »dyrwanie«[1] suchego pagórka, na skraju błota, leżeli sobie rozpasani, przy uczcie, złożonej z wódki, chleba i wędliny. Za napój, gaszący pragnienie, służył im słodki powiew od jeziora.

  1. Wrzosowisko, sucha polanka.