Po skończonem nabożeństwie niedzielnem w kościele parafialnym w Jużyntach wszedł proboszcz na ambonę. Kazanie mówił już przed sumą, teraz miał odczytać tylko ewangelię na niedzielę dzisiejszą, po polsku i po litewsku. Nikt po tej lekturze nie obiecywał sobie wzruszeń, zwłaszcza, że niejeden odczytał już ewangelię z książki do nabożeństwa, — a przecież uroczysty nastrój oczekiwania panował na twarzach mężczyzn, prąd ciekawości biegł przez łopatki kobiet.
W prezbyteryum było dość pusto. Panie z Jużynt, z powodu upału, były na mszy porannej: w ławce kolatorskiej siedział sam jeden Michał Rajecki. I w przeciwległej ławce, zajmowanej zwykle przez towarzystwo z Gaczan, nie było starego pana Leonarda Pucewicza, który zresztą rzadko z domu wyruszał, nawet do kościoła: siedział tam tylko Pakosz, vulgo kapitan, i ochmistrzyni z Gaczan, szlachcianka. Kilkanaście innych postaci męskich i kobiecych, z miejska przybranych, mieściło się jeszcze w prezbyteryum, zaznaczając przez zbliżenie do wielkiego ołtarza swą przynależność do miejscowej gentry. W drzwiach od zakrystyi, oparty jak karyatyda o futrynę, sztywny i wyzywający postawą stał Stanisław Pucewicz.
Ale cała wielka nawa była nabita głowami ludu, na prawo mężczyzn, na lewo kobiet, oba łany: szary i kwietny, rozdzielone środkowym, pustym korytarzem. Gdy klęczeli, zaledwie kogoś znajomego mo-