Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

żna było rozróżnić w zbitej mozajce głów, samodziałów męskich, jasnych chust i kwiatów osypujących kobiety. Dopiero, gdy na wysłuchanie ewangelii ruch się uczynił i krótki szum powstającego społem tłumu, zarysowała się na tle ogólnem wybitna grupa Trembelów. Byli tu pono wszyscy, starzy i młodzi, odznaczeni sążnistym wzrostem, a choć jedni nosili siwe włosy na głowach i takież na barach kurty, drudzy młode czupryny, a nawet tu i ówdzie czarny surdut, zwarta ich kupa tworzyła niby klan osobny, nacechowany rodowem podobieństwem i wyjątkową jakąś dzisiaj powagą. Józef Trembel, dziad ośmdziesięcioletni, stał na froncie familii, pochylony, ale krzepki jeszcze, bez kija, trzymając śnieżny, szczeciniasty podbródek w prawej dłoni, z prawym łokciem opartym na dłoni lewej. Jasne jeszcze, przemyślne oczy siwe wlepił w wielki ołtarz, jakby zdawał Bogu sprawę z rozkwitu swego potomstwa i zapytywał o przyszłe jego losy. Obok dziada najmłodszy z wnuków, także Józef, odznaczał się kędziorami tak jasnymi, że odbijały biało od czerstwej, dwudziestoparoletniej cery.

Puszczono mimo uszu, choć z zewnętrznem uszanowaniem, słowa ewangelii, oczekiwano z powszechnie ludzką ciekawością słów dotyczących bezpośrednio chwili. A przecież prawie wszyscy w kościele, oprócz może niemrawej młodzieży, wiedzieli już, co zostanie ogłoszone; czekali jednak z naprężoną uwagą wymówienia uroczystych słów z ambony, aby mieć to zadowolenie, że je łowią własnemi uszami. Słowa zaś miały być ważne i od pamięci ludzkiej nie słychane.
Jakoż po odczytaniu uświęconych tekstów proboszcz odchrząknął i uczynił dłuższą pauzę, zapewne z emocyi. Poczem wziął do rąk cienki