czasu tak się rozamorował, że nie myślał nawet o polowaniu; a gdy się przyjaciele spotkali, Stach prawił teraz ciągle morały. — Po co to? — każdy ma swoją filozofię życiową — —
Rozejrzał się po okólniku, zabierając się do wyjścia; wszędzie przelewał się tłum, gęstszy lub rzadszy, w tej wielkiej ludowej sali niedzielnej. Ale jeden punkt pociągnął go magnetycznie — z pod muru świeciły dziwnie wyiskrzone oczy Warszulki. Uśmiechnął się do niej, dotknął kapelusza, ale zawahał się zbliżyć. Dziewczyna szła wolno wzdłuż muru, między innymi ludźmi, z pozorną swobodą skubiąc jakieś kwiaty, ale zatrzymywała się co kilka kroków, zwracając gorączkowe spojrzenie na weselną grupę, w której stał Michał; otrząsała potem główkę z bolesnych myśli, wlokła się dalej, pochylona, skubiąc kwiaty. Nietrudno było odgadnąć jej dramat wewnętrzny.
Zaczepić ją, rozmawiać wobec całej parafii — wydało się Michałowi czemś niby obowiązującem na przyszłość, ze względu na dzień zaręczynowy Pucewicza z Trembelówną, jakąś paralelą nawet niewłaściwą w pobliżu świątyni. Ale właśnie młody Józef Trembel, spostrzegłszy Warszulkę, podszedł do niej i zagadał. Oczy dziewczyny rozweseliły się widocznie; uczyniło się jej przyjemnie, że chociaż jeden człowiek porzucił dla niej orszak tryumfalny Janielki. I rozmawiała ze swym lekceważonym dotychczas konkurentem uprzejmie, jak nigdy. Wtedy i Michał uznał za stosowne zbliżyć się do rozmawiających.
— Czy zdrowa i żywa Warszulka? — zapytał po litewsku. — Dawno was nie widziałem.
— Dziękuje, paniczu. żywa póki co — odpowiedziała dziewczyna zalotnie i boleśnie, jak chore dziecko.
Józef Trembel popatrzył jasnemi, uczciwemi oczyma na Rajeckiego i, czy się bał z nim porównania, czy już wyczerpał swą pomysłowość do konwersacyi, oddalił się, z rękoma w kieszeniach.