— Może jutro?... wybiorę się o świcie na Gaczańskie jezioro. Jeszcze tam nie szukałem kaczek w tym roku. Przyjdź i ty, Warszulko.
— Jutro?... — westchnęła dziewczyna — od rana robota. Dzisiaj niedziela...
Gorąca fala krwi oblała twarze obojga młodych. Umawiali się o schadzkę tutaj, w tłumie znajomych, z których niejeden mógł coś usłyszeć — i pod kościołem. Ale krew młoda ma swe rozkazy tak despotyczne, że jeżeli opanować je można, ukryć niepodobna.
— Czekaj na mnie przy twojem jeziorze, pod olszyną, o zachodzie słońca — szepnął Michał i, ścisnąwszy ukradkiem rękę dziewczyny, odszedł.
Już też przyglądano się z wielu stron tej długiej rozmowie.
Tłum rzedniał na okólniku kościelnym, rozchodził się poza mury. Niektórzy, uprzywilejowani przez urodzenie i dostatki, przeszli przez boczną furtę do ogrodu proboszcza i nieśli dostojnie swe świąteczne szaty przez jedyną dróżkę tego ogrodu, między tłustemi grzędami, gdzie barwiły się przy ziemi bratki i stokrocie, nasturcye i nagietki, wyżej pachnące groszki i misternie wykrojone lwie paszcze, a sztywne georginie bujały tak wysoko, że przenosiły wzrostem ludzi, czyniąc konkurencyę niejednej wiejskiej elegantce przez swe zielone świeże suknie i głowy płomienne, rozgorzałe ponsowo w upale. Jedni wstępowali do proboszcza — najwyższa kategorya szlachty i włościan w surdutach — inni przeciągali tylko powoli przez odurzające zapachy ogródka, kierując się ku wyjściu na rynek miasteczka: niektórzy przystanęli sobie przed gankiem plebanii: wejść czy nie wejść? — a tymczasem pomyśleć trochę można o życiu słodko śniącem w pogodną niedzielę.
Ale przeważna część ludu z głównej bramy okólnika przed frontem kościelnym wysypała się na rynek, czyli plac nieforemny, zawarty między kościołem, plebanią, pocztą, karczmą i paru sklepami. Z powodu tych gmachów Jużynty są miasteczkiem i mają swe jarmarki. Dzisiejszą niedzielę zwyczajną można było porównać z najświetniejszą jarmarczną; pogoda, a może i wieść o zaręczynach Pucewicza z Trembelówną, ściągnęła dużo ludu, i las podniesionych do góry hołobli od kałamaszek zajmował połowę rynku. Setka zaprzężonych koników żmudzkich stała przy płotach, lub uwięziona między zwartym pomostem drobnych bryczek. Lud litewski unika dalekich podróży piechotą, mało jeździ konno; kałamaszka i fajka są mu ulubionemi towarzyszkami.
Nie kwapiono się wcale do szynku w karczmie; chyba, że kto za-
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/169
Ta strona została skorygowana.
— 154 —