ona obłoży na pół wiorsty w koło, a kiedy co najdzie, zanotuje sobie akuratnie, przyjdzie do pana i pociągnie za ubranie na samo miejsce. Cezar już nie to. Stać będzie choć pół dnia i nie spłoszy, tylko już nie powraca i nie ciąga do zwierzyny. Minka lepsza.
Gdy je nazywał, psy zwracały na pana oczy do połowy zasłonięte krwawemi błonkami, lub kładły mu na kolana ciężkie łby z wielkiemi klapami, śliniąc z obwisłych fafli. Poddańcze i dumne zarazem z poddaństwa, pruskie psy były lojalne — doskonałe narzędzia do gospodarowania w błocie.
Chociaż »orłowski rysak« był właściwie tylko wychudzonym ranżerem z wojska, miał pewne tradycye dużego kłusa i wózek toczył się dość szybko. Ale droga była ze trzy razy dłuższa, niż zapowiadał pan Benedykt, choć ją skracał gorliwie barwnemi opowieściami. Zaledwie na godzinę przed zachodem stanęli myśliwi na miejscu projektowanem, wysiedli z wózka, dobyli strzelby z futerałów i poszli pieszo do rzadkiego brzeźniaka, ograniczającego z tej strony Szepetę. Brzeźniak rósł na dość suchym garbie gruntu w kształcie wału nad brzegiem ogromnego morza Szepety. I był przed wiekami istotnym brzegiem jeziora, zarośniętego dzisiaj niezmiernym kożuchem mchów i karłowatych zagajów.
Nie żałował Michał, że tu przyszedł jeszcze przed nocą, pierwszy raz bowiem oglądał ze wzniesienia mszar tego ogromu. Pochyłe promienie słońca barwiły różowo obszar zasadniczo żółty od mchów zapleśniałych, sośniny chorej i skarlonej w krzewy, brzózek marnie żyjących z błotnych soków podłoża. Coś tam jeszcze barwiło się jaskrawiej, sino i czerwono, jak rozkrzewione macki olbrzymich polipów, albo plamy na skorupie jednego na pół ziemi rozłożonego potworu — to rozlana między krzakami powódź jagód. Miejscami, bliżej brzegu, wysepki porośnięte wyższą olchą i brzozą ośmielały jeszcze do zapuszczenia się w tę dziedzinę błotną, budziły nadzieje możliwej w niej oryentacyi. Ale dalej, po krańce wzroku, zalegał bezmiar zbałwanionej dziczy, przejmującej dreszczem. Czy się tam legną jakieś potworne płazy? Czy ludzie, którzy tam pójdą, powracają? — —
Tymczasem pan Benedykt, trzęsąc wzniesioną ręką nad przepaściami mszaru, oznajmiał z pogodnym łowieckim apetytem:
— Ot w tym kierunku, wiorst dwie, trzy w głąb królestwo pardw. Pójdziem tam jutro, tylko z innego miejsca. Dzisiaj pójść na moczary w butach i frantowskich, jak u pana, spodniach ani projektu! Ale my z brzegu i dzisiaj coś podbierzem.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/185
Ta strona została skorygowana.
— 169 —