Rzeczywiście wyżły, pełniąc metodycznie swą powinność, wystawiły stado cietrzewi. Z czterech strzałów padły trzy sztuki, reszta pociągnęła na mszar niedostępny. Zachęceni myśliwi wycierali żywo brzeźniak, mocząc nogi tu i ówdzie przy zapędzaniu się w niższe miejsca, nie strzelając kszyków, choć co chwila furkały z pod nosa jednego lub drugiego psa; zaledwie z łaski i pogardliwie przystawały do tak marnego ptaka.
Od pewnego czasu Cezar zapuścił się w najgęstszą brzezinę i znikł. Pomimo nawoływania do nogi, nie wracał.
— Stoi tam pewno twardo — odezwał się Talmont. — Cóż? pójdziemy? Tylko już słońce zachodzi, a nam do Czerwińskiego wiorst pięć po mylnej drodze.
Gdy się namyślali, z gąszczu brzozowego odezwało się zjadłe, grube szczekanie Cezara. Talmont stanął, jak wryty, posłuchał chwilę, blednąc. — Aż odezwał się zdławionym szeptem:
— Chyba łoś? — — Nie co innego, tylko łoś! — — Panie Rajecki! kule do luf! napewno gruby zwierz...
I puścił się pędem w kierunku do nadzwyczajnego, alarmowego głosu wyżła. Sięgał zarazem do kieszeni, wyrzucał z luf ładunki śrutowe, wpychał inne i biegł nakształt wiatraka, zerwanego z posad przez wicher. Rajecki pobiegł zrazu za nim, ale zatrzymał się. Nie miał ładunków z kulami, a gdyby je miał, nie mógłby włożyć do luf, zwężonych u wylotu.
Tymczasem w gęstej brzezinie, obok głosu psa, rozległ się ciężki, miarowy tupot i trzask gałęzi. Cały ten zgiełk posuwał się przez chwilę niewidocznie w kierunku do mszaru, aż zamigał, zarysował się, wychynął na widok łoś — rogal. Błysnęła biała »latarnia« na froncie ogromnego łba, przedpotopowej struktury, ciągnącego za sobą palczaste »łopaty«, na których uwiesiło się sporo gałęzi brzeziny, przeprutej przez gmach zwierza wysoki w przodzie, a krótki, cały streszczony we łbie koronnym i w polotnie kłusujących nogach. Jeszcze na twardym gruncie pies zdawał się doganiać łosia, ale skoro dopadli obaj do moczarów, stała się rzecz dziwna: pozornie ciężka bestya sunęła po miękkim mszarze, jak po bitym gościńcu, krzyżując w sążnistych krokach zadnie z przedniemi nogami, lekki zaś pies galopował coraz trudniej, zapadał w błoto, i rosło oddalenie między nim a łosiem.
Świsnęła z brzeziny kula Talmonta — — łoś ani drgnął, ani zmienił kroku. Świsnęła druga bezskutecznie. Wspaniałe zwierzę mknęło da-
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/186
Ta strona została skorygowana.
— 170 —