— Dzień dobry panu. Już siódma.
— Bójcie się Boga! czemu mnie nie zbudziliście?
— A już tak...
Pan Benedykt zawiesił zdanie na stłumionym śmiechu, spoglądał żartobliwie i poufale, Czerwiński zaś był poważny i pełen uszanowania dla życzeń gościa, jak zwykle.
— Mogliśmy być już od paru godzin na mszarze!
— Pośpiejem, wasze wysokorodie — rzekł Czerwiński — tu szukać długo nie trzeba, wszędzie zwierzyny pełno.
Rajecki wyskoczył z łóżka, przeciągnął się gimnastycznie, i chwyciwszy w płuca pachnącego powietrza, które szło od otwartego okna zaprawne trochę dymem tytuniu, poczuł się zdrowym i ochoczym do trudów nowego dnia.
Po kwadransie trzy pary chodaków klapały pośpiesznie po stoku wzgórza, spuszczając się ku poziomowi Szepety. Ledwie ścieżka zabrnęła w łąkę, już wyżły zaczęły stawać do dubeltów. Aby nie tracić czasu i nie znarowić psów, trzeba było je wziąć na paski, bo zaczynały dziwić się i spoglądać ze zgorszeniem na myśliwych, że nie strzelają do dubeltów.
— Idźmy prosto tam, gdzie pardwy — rzekł Michał — już późno.
Dążyli więc po linii prostej, prowadząc psy między karłowatą, wężowo pokręconą sośniną, nie przenoszącą wzrostu człowieka. Grunt coraz bardziej ustępował pod stopami i napełniały się wodą zagłębienia śladów.
— Ale chodzi się lekko — zauważył Michał.
— Tu jeszcze bajki! grunt mocny — odrzekł Czerwiński. — Dalej ciężej po cienkim kożuchu.
— Czy tu rąbano niedawno? — zagadnął znowu Michał. — Ile ma lat ta sośnina?
— A już ona taka od początku świata, wyższa nie będzie.
Mieszała się dalej z poziomą krzaczastą łoziną. Kobierce czerwonych żórawin i czarnych, sinym pyłem pokrytych pijanic zasłaniały ziemie, przetykane kostką błotną i dzikimi chwastami niewidzianych kształtów, czasem potwornych rozmiarów.
— Już tu należałoby psy spuścić — rzekł Czerwiński — ale panowie pozwólcie mnie naprzód. Tu już nie wszędzie iść można, niewiedzący.
Poszedł więc pierwszy w szeregu przez rzadsze porosty.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/193
Ta strona została skorygowana.
— 176 —