O staje dalej grunt nie lekko już zapadał pod stopą, lecz każdy krok wciągał w głąb lejek przynajmniej sążniowej średnicy. Myśliwi doznawali wrażenia, że kroczą po napiętym nad próżnią grubym samodziale ze mchu; wokoło nachylały się ku nim czuby traw, nawet krzaki, coraz mizerniejsze. Mszar zdawał się pełzać pod stopami powolną falą, z niepokojącem pod powierzchnią glukaniem.
Oba psy stanęły metodycznie, wzorowo.
— Są? — szepnął Czerwiński, schodząc na bok i ustępując miejsca — tu nie co innego, tylko pardwy.
Zapomniano i o przezorności stąpania, idąc gorączkowo i śpiesznie za psami, prowadzącymi po linii prostej, z krótkimi przystankami. Zanim psy doszły, rozległ się ogromny chlupot i wołanie:
— Uuch... do dyabła ty prowadzisz, Czerwiński...
Talmont po pas zapadł w błoto.
W tej chwili przed psami wzniósł się najpiękniejszy z litewskich ptaków, stary kogut pardwi, prowodyr stada. Rudo-złote pióra długiego ogona i jaskrawa pstrokacizna skrzydeł zagrały w słońcu i alarm napełnił powietrze:
— Gargar — gargar — gargar...
Rajecki obejrzał się szybko na towarzysza i, dojrzawszy, że gramoli się skutecznie z błota, wziął koguta na cel i zwalił strzałem już dalekim.
Za samcem, prawie jedną chmura, porwało się stado młódek bez głosu, ale z suchym hałasem skrzydeł, migających śnieżnymi końcami. Jeszcze jedną sztukę zabił Rajecki z lewej lufy, drugą Czerwiński. Już stado uniosło się o kilkadziesiąt kroków, gdy od ziemi huknęły dwa strzały Talmonta. Zawzięty łowczy, jeszcze tkwiący w błocie, ścigał pardwy śrutem. Jedną zeskrzydlił — opuściła się ukośnie ku ziemi, podczas gdy reszta, zwarta w kupę, leciała nizko i szybko nad mszarem, lotem podobnym do kuropatwiego, i zapadła całem stadem w oddaleniu ćwierci wiorsty.
Pomożono najprzód wydobyć się z błota Talmontowi, który drwił wesoło z samego siebie:
— Ja tylko przykucnąłem, panowie-ż moi, żeby łatwiej na cel chwycić, a to kołyszesz się na tym mszarze, jak na hojdawce.