Wyżły zaaportowały sumiennie koguta i trzy młódki. Michał wyrwał czerwone piórko z ogona samca i zatknął za wstążkę swego kapelusza.
— Ot gargatún piękny — chwalił leśnik — jak te fazany, które ja widział w Białowieskiej puszczy.
— Po co tak daleko szukać? — rzekł Talmont — i w Towianach książę w parku bażanty zaprowadził. Tylko to ptak, co dzikości w sobie nie ma; kuchcikom ich strzelać, nie myśliwym.
Rajecki zwrócił się do Czerwińskiego:
— Cóż, czy pójdziemy tam, gdzie zapadło stado?
— Szak możno — odrzekł leśnik — tylko ich znaleźć trudno; kiedy spłoszone, wpadną w mech i nie ciekną; do wieczora jak martwe leżą. Nie bój się, pan — najdziem inne; ich tu stad mało tysiąc.
— Tylko prowadź, panie Czerwiński, na bardziej ludzkie miejsca, żeby choć jakkolwiek po nich przesunąć się można było.
— A kiedy na pardwy, tak już po żółtym mchu, panie łowczy, a żółty mech na przepaściach.
— Bo wy już taki błotny człowiek — tłómaczył Talmont — a pan Rajecki młodzienki, to jak na skrzydłach. A mnie ziemia już ciągnie, i kiedy pochowam się do niej, wolę nie w błocie.
— Szak tu, gdzie chodzim, jeszcze nie bieda. Zapadniesz i wyleziesz. Ot tam, gdzie panowie widzicie daleko na lewo — trawa gładka — tak tam człowiekowi nie chodzić. I nie ochota jemu, bo nic nie znajdzie: czasem kaczki siędą i to nie dobre, murzynki, albo łyski.
Spojrzeli wszyscy na lewo, gdzie zieleńsza od mszaru, niewinna pozornie rozciągała się łączka. Michał zamyślił się nad tem, że gdyby bez przewodnika włóczył się po Szepecie, mógłby próbować wejść na tę łączkę. — — Niemiły dreszcz go przeszedł. — — Na takich to zdradnych trzęsawiskach urodziło się charakterystyczne litewskie przekleństwo:
— Żeb’ ty skroś ziemi poszedł! — —
Idąc znowu na czele pochodu, Czerwiński opowiadał dalej:
— A w samym środku Szepety, jeszcze o milę stąd, jest jeziora niezarośnięta, czarna. Tak z jej dniem i nocą para idzie ciężka, woniejąca jak dym torfowy, i w górę nie podlatuje, tylko rozłazi się nizko po brzegach. Jaka tam zwierzyna wodzi się — i niewiadomo, bo dojść nie można ani blizko. Czasem kiedy spłoszysz, idąc, którego z wielkich
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/195
Ta strona została skorygowana.
— 178 —