kie gałęzie do środka. Następnie uciął myśliwskim nożem kilka pokrzywionych drągów sosnowych i umieścił je na krzyż na załamanych dośrodkowo krzakach.
— Ot, proszę siadać — —
Michał usiadł i zawisł jako tako w powietrzu. Ale pan Benedykt, choć siadał ostrożnie, załamał całe rusztowanie.
— Uuch! ziemia ciągnie — — i dosyć mnie już jednego zychadu — wołał komicznie, gramoląc się z rozmiażdżonego krzaka.
Wzmocniono więc legary pod gmach pana Benedykta i wszyscy zażyli nareszcie odpoczynku przy śniadaniu.
— Opowiedz pan coś jeszcze o tem jeziorze środkowem, panie Czerwiński — prosił Michał.
— Istoryi wiele, a wszystkie ciemne — — Najlepiej o tej jeziorze wie jeden Petrulis, i to rozum u jego pomieszany.
— Aha, ten Petrulis, co to chciał na dubicy przez Szepetę przepłynąć? Wiem — odezwał się Talmont.
— A pan z Jużynt może nie znać?
— Nie znam; proszę opowiedzieć.
— Tak był Petrulis i on jest jeszcze. Ciekawy był mały i próbował każdą rzecz poznać, która ukryta jest dla rozumu człowieka. To jemu, bywało, przyjdzie do głowy rozpoznać, czy mrówki głos do siebie dają, kiedy artel ich w marszu, i sunął głowę w mrowisko na cały dzień zawaliwszy się. Kiedy wstawał od tej durnej roboty, ludzie myśleli, czerwona febra jemu na twarz rzuciła się. On i za łosiami chodził po kilka dni bez strzelby, żeby podpatrzeć, czy który łoś na padaczkę[1] chory i jak on leczy się wtedy, skrobiąc ucho zadniem kopytem.
— Wiadomo — przerwał Talmont — w łosiej racicy wielka jest moc leczenia różnych chorób; i ja z niej proszek mam w apteczce, nazywa się ongula[2]. Ona nietylko na wielką chorobę, ale i na mniejsze, z padaniem połączone. Ot naprzykład panience trafi się poślizgnąć...
— Daj pokój, panie Benedykcie! — prosił Michał.
— Słówko tylko — upierał się żartobliwy łowczy — ja, będąc w pana wieku, nosiłem zawsze ten proszek przy sobie — tak na wypadek z panną, choćby i na polowaniu...