czynowych baldachów, barwą zlana z zielonawem podcieniem, smukła kobieca postać wyciągała ręce w górę po orzechy.
Spłoszyło ją szczeknięcie psa, może jeszcze bardziej widok strzelców; zebrała się w sobie, jak do biegu, ale, pomiarkowawszy się, stanęła. Myśliwi, odwołując psy, podążyli skocznie, ciekawie do miejsca zjawiska. Ale dziewczyna nie uciekała, więc łowcy, doszedłszy prędko, poczęli ją oglądać dowoli.
Rosła, bosonoga, w szarej spódniczce i koszuli zwisającej ciężkimi fałdami z dziewczęcych ramion na pierś wysoką i śmiałą, cały swój wdzięk schwytanej łani skupiła w główce ustrojonej tylko lśniącym zaplotem włosów, jasno zapatrzonej na myśliwych, zastygłej w uśmiechu i rumieńcu. Grzech jej — zbieranie orzechów w dworskim gaju — był lekki. Oczyma z głębokiego błękitu mocno podkrążonemi śniadym cieniem, ustami pełnemi pereł tłómaczyła się:
— Mam czem zapłacić...
I musiała przez chwilę wytrzymać na sobie żar spojrzeń obu młodzieńców, którzy, nie mówiąc nic, patrzyli. Ona zaś trochę tylko drżała ciemnemi rzęsami.
Aż odezwał się Stanisław:
— Ach ty, Warszulka, gdzie zalazła?!
Wtedy ona, czując, że skończyła pokutę, zniżyła pędem do ręki Stanisława kształtną swą główkę, w której ciasno plecionym warkoczu tkwiło trochę polnego kwiecia. Ale Stach rękę cofnął, okrążył szybko ramieniem kibić dziewczyny i wyciął jej całusa w oko i w ucho.
Wyślizgnęła się zgrabnie, wcale nie urażona, owszem na nowe wystawiła się niebezpieczeństwo, pozdrawiając Michała. Tylko ten nie potrafił skorzystać z chwili tak gładko, sam onieśmielony przez tę krasę polną, przejmującą do szpiku.
Formalności zostały ukończone.
Teraz Stanisław przemówił po litewsku, przyjaźnie i grzecznie:
— A ty, Warszulka, gdzie na robotę chodzisz?
— Do Jużynt, paniczu, do siana.
Michał, wychowywany od dziecka w mieście, a do Jużynt przyjeżdżający tylko na wakacye, słabo mówił po litewsku. Stanisław zaś wybornie.
— To ty może pod Gulbiną »otawę«[1] grabiłaś?
- ↑ »Otawa — drugi pokos siana; to, co w Królestwie »potraw«.