Powracali, omijając ślady własne, zagłębione we mchu, ogromne, pełne ciemnorudego błota. Iść bez nadziei strzału zdawało się trudniej, niż za pardwami.
Pan Benedykt był w złym humorze.
— Nie dziw, że pan Rajecki, młody i nowy tutaj, lezie, gdzie popadnie. Ale żeby ty, panie Czerwiński, stary ochotnik, prowadził w takie miejsca, tak tobie już we łbie wódka musi zakręciła, albo na inny manier ty zdurniał, śmiem powiedzieć.
— Da cóż pan łajesz się? szak my przeszłego roku na samych tych miejscach z panem pardwy bili — odrzekł spokojnie leśnik, demonstrując dłonią.
— W przeszłym roku susza była, a w tym deszcze wiosenne rozmoczyły mszar jak botwinę, czort jego bierz!
— Czy nie to będzie, że panu łowczemu maleńko w tym roku wagi przybyło? — dodał Czerwiński nie bez cienia złośliwości.
Talmont obruszył się:
— Ot wymyślił! Jak było równo ośm pudów, tyle i jest.
I zwrócił się do Rajeckiego:
— A pan, choć lekki, kiedy patrzeć zdaleka, jak idziesz, aż niemiło: prosto w ziemię pan chowasz się. Mało to pardw między krzakami na pewniejszym gruncie? I po co leźć tam, gdzie i pies nie chce?
— Ma pan racye, panie Benedykcie. Powracamy w krzaki.
Czerwiński, posłuszny jak dobrze ułożony wyżeł, prowadził teraz łukiem ku miejscom suchym i bliższym brzegu. Na tych miejscach znalazły się cietrzewie w niemniejszej ilości, jak pardwy na moczarach. Od czasu do czasu zabił Michał jakiegoś rzadkiego ptaka, to czupurnego bataliona, to przelotną kaczkę nieznanej odmiany. Kręcili się tak po równinie bez granic, aż Michał tracił czasem świadomość, kędy droga do domu, kędy zaś do środkowych przepaści Szepety. Wtedy objaśniał Czerwiński, wskazując nikłe wytyczne na horyzoncie: — Ot tam sosna na pagórku — mój dom. A tam na prawo, jak chmurka, kiedy wschodzi na niebo — ta brzezina, z której panowie wczoraj ruszyli łosia.
Do obu punktów było daleko, daleko — — pospolity wędrowiec płakałby, że ma tyle przed sobą i tak ciężkiej drogi. Ale myśliwy, gdy oddycha powietrzem pełnem obietnic łowieckich, gdy strzela niemal bez przerwy, nie czuje znużenia; dzień mu za krótki, żadna zdobycz go nie nasyca.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/200
Ta strona została skorygowana.
— 183 —