Podziękowała pani Marceli za pozwolenie i odeszła do izby czeladnej, aby się przebrać.
Trzecią zaś, główną przyczyną porzucenia służby było to, że już w niej Warszulka nie mogła wytrzymać. Michał, jak wyjechał bez pożegnania z Jużynt na tę Szepetę, tak i nie wracał. Żadnej wieści o nim, oprócz tej, że do dzisiaj nie wrócił. Co myśli? co mu się stać mogło? — były to dręczące pytania bez najmniejszej wskazówki na odpowiedź. Aby się czegoś o nim dowiedzieć, aby go szukać, aby pobiedz na jego skinienie — jeżeli skinie! — trzeba przedewszystkiem być wolną. Postanowiła prosić Stanisława Pucewicza o zwolnienie ze służby natychmiastowe, od jutra.
Przebierała się w wielkiej izbie, gdzie miała tylko swój kąt i łóżko. Właśnie gruba Justynia, najmniej przyjacielska z towarzyszek, legła sobie przy samem jej łóżku na malowanej skrzyni.
— A ty do którego tak się stroisz? — zapytała — do tego ze dwora, czy do tego z chaty? — — popróbuj obydwóch — pilnuj tylko, żeby ci obaj nie uciekli. —
Warszulka zacięła zęby, ubierała się pośpiesznie, choć starannie. Aż gdy spięła już korale na szyi, chwyciła jedwabną chustkę w rękę i, zamknąwszy swą skrzynkę, poszła ku drzwiom. Chustkę zawiąże i za progiem, byle wyjść stąd prędzej. Odwróciła się do grubej Justyni, z mściwym błyskiem oczu:
— Od jutra możesz przystawić moje łóżko do swojego. Będzie szerzej i dla ciebie i dla twoich kawalerów!
Wybiegła, nie czekając odpowiedzi.
Niedługa to droga z Potyłty do Gaczan: zaledwie wystarcza folwarcznej dziewczynie do namysłu, jak ma się znaleźć na wszelki wypadek we dworze wobec panów i czy zastanie obydwóch, ojca i syna, czy tylko jednego z nich.
Byli obaj; ale pan Leonard niedostępny, zwłaszcza po obiedzie, w porze natężonego skupienia myśli w kłębach fajczanego dymu. Nie mieszał się zresztą już prawie wcale do zarządu majątkiem. Owszem Stanisław siedział w swej kancelaryi, żywo rozprawiając z »burłakami«, dzierżawcami sadu, którzy przyszli wycyganić ulgę z czynszu z powodu rzekomych klęsk poniesionych.
— Da, paniczók, uwsie jabłoki parszywe od robaków, a czornych wiszni my nadziejaliś purów sto, to i dziesięć nie budzie, od towo szto zabor nie charosz, uwsie lezut u sad.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/205
Ta strona została skorygowana.
— 188 —