Warszulka chciała swego chlebodawcę pocałować w rękę, ale Stanisław zabronił.
— Już teraz porządek u mnie taki: nikt mnie w rękę całować nie będzie, chyba dzieci. A ty wszak i krewna, zdaje się, Janielki?
Warszulka zaśpiewała kilka melodyjnych słów po litewsku, które znaczyły to samo, co »dziesiąta woda po kisielu«.
— Z czem przyszłaś?
Westchnęła, zachwiała się dziewczyna, zalecając się falą swych kształtów zupełnie bezwiednie, gdyż ciężkie same nosiła na sercu wyznania.
— A już... chciałabym do rodziców powrócić, do Sztarańc...
— Dobrze. — — A powiesz mnie, Warszulko, dlaczego?
— Żyć ciężko... — rzekło dziewczę, martwiejąc, z oczyma utkwionemi w ziemię.
Nie potrzebował Stanisław objaśnień. Wiedział to, co i wszyscy w okolicy, a nadto miał w pamięci i trochę wyznań Michała. Pominął więc niepotrzebne pytania. Ale widząc tak wyrazistą przed sobą niedolę, serdecznie chciał jej ulżyć, coś wymyślić, coś poradzić miłej dziewczynie, dla której czuł głębszą niż pociąg samca, męską przyjaźń dla istoty dobrej, ładnej i słabej.
Przetarł czoło i długo milczał. — — —
— Jeżeli ty tak sobie, bez namysłu, oddalić się chcesz z Potyłty — niedobrze, Warszulko. Jeżeli dlatego, żeby bliżej być Jużynckiego panicza — także niedobrze. A już kiedy chciałabyś za mąż wychodzić, wiadomo, lepiej z ojcowskiej chaty, niż z cudzego folwarku. Tak ty namyśl się, czego chcesz, Warszulko.
— Kiedy nie wiem... — odpowiedziało dziewczę z rozbrajającą prostotą.
— A ja wiem za ciebie: przyjmij ty Trembeluka Józefa.
— Wszyscy mnie tak mówią...
— I słusznie mówią. Człowiek dobry i majętny. Ot wrócisz teraz do rodziców, przyjdą swaty... A później siedzieć będziemy po sąsiedzku i krewni z tobą...
Wszystkie te ponętne perspektywy zaledwie blady uśmiech wywołały na zatęsknioną twarz dziewczyny. Nawet Stanisław namawiał ją z coraz mniejszem przekonaniem, miarkując, jak daleko odbiegła marzeniem od udeptanych kolei swego przyrodzonego losu, choćby najwygodniejszych.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/208
Ta strona została skorygowana.
— 191 —