w każdej chacie na odgłos kroków po drodze: jeden szczeknął, drugi milczkiem dopadał, ale wszystkie, ujrzawszy człowieka ze strzelbą i jeszcze w towarzystwie pięknej wyżlicy, przybierały postawy przyjazne. Dwa kundle pobiegły nawet za Hetką, zapraszając ją do zabawy, ale arystokratyczna wyżlica dziękowała uprzejmie, szczerząc w krzywym uśmiechu zęby, jednak ostre, i trzymając się zblizka pana.
Tak doszedł Michał do osady starego Józefa Trembela, który siedział na ławie przed chatą, otoczony mrowiem dzieci, przeważnie prawnucząt. Niezdolni do pracy baraszkowali sobie, pozostawszy w domu; sprawiali się zaś tak cicho, że gdyby Michał nie spojrzał od drogi, nie zostałby zwabiony przez żaden głos ludzki. Ale przystanął w opłotkach, ciągnących się prostopadle do frontu chaty, i nawpół ukryty przyglądał się malowniczej scenie.
Dziad trzymał w kobiałce drobne, żółte śliwki i rozdzielał je między jasnowłosą gromadkę, która oczywiście zbiegła się tutaj z całego zaścianku. Najmłodsze dzieci tkwiły w kurzu ziemnym, jak woreczki parciane nakryte gałkami ze lnu; starsze stały w ubraniach, złożonych już z paru kawałków, na wzór odzieży dorosłych; wszystkie były bose. Osobne miejsce na ławie przy dziadku zajmowała dzieweczka może dwunastoletnia; ta piastowała urząd rozdawczyni owoców, które dziad jej tylko doręczał. Kontrolowała bystro biegającem spojrzeniem, które dziecko ile już dostało; najmłodszym dawała śliwki bez pestek, po szybkiem ich wydrążeniu paznogciem, albo i zębami. Bankiet odbywał się prawie bez słów; wyciągały się tylko rączyny, mlaskały różowe, zamorusane buziaki.
— Dobry wieczór sąsiadowi — odezwał się nareszcie Rajecki z za płota.
Stary Trembel dość surowo spojrzał ku drodze i rozpoznawał przez chwilę, mrugając oczyma. — — Pucewicz? nie Pucewicz — głos inny.
— Dobry wieczór — a kto taki?
— Rajecki z Jużynt.
Bez wielkiej skwapliwości zabierał się dziad do powstania z ławy — z polityki wypadało