Szli, spotykając co chwila dorosłą młodzież Trembelów, wracającą z pól do domu. Piękne było plemię: mężczyźni wielcy i silni, jednak nie atletyczni, wysmukli. Na barkach zarzucone nieśli kurty, a kosy trzymali ze swobodą i powagą, niby godła dostojeństwa. Młode kobiety i dziewczęta w pracowitej, nieświetnej odzieży, nosiły ja, jak mokre szmaty rzucone przez rzeźbiarza na świeżo ulepione posągi. A śmiały się słodko i zalotnie, a strzelały oczyma z błękitu, kołysząc głowy rytmicznie do ruchu szyi i bioder. Krewni i krewne byli między sobą, aż czasem do niepoznania. Już myślał Michał, że to Janielka idzie z sierpem, wielka, lnianowłosa — Nie, to stryjeczna.
— Dożęliście grochu? — rzucił słowo Stanisław, nie zatrzymując się w pochodzie.
— Dożęliby, kiedy zwikłany, jak barani kożuch...
Trochę chichotów wśród mijającego stada wesołych ptaków.
Każdego witał Stanisław, każdemu coś dogadał, albo i dociął przyjaźnie. Odpowiadali ukłonami uprzejmymi, bez uniżoności — nie dziwota, przecie już niezadługo krewni. — Ale i Michałowi, dalszemu obyczajem od włościan, kłaniali się tak samo, z odcieniem tylko ciekawości. Szlachetne i spokojne spojrzenia chłopów krzyżowały się ze spojrzeniami szlachty bez trwogi, bez złych uprzedzeń, owszem z zaufaniem i przyjaźnią. Oczy kobiet błyskały do oczu młodych paniczów lubem porozumieniem samic z samcami jednej rasy, godnych siebie nawzajem.
— Kochane chłopy ci twoi Trembele! — rzekł Michał.
— Żyć z nimi i umierać! — potwierdził gorąco Stanisław — tylko nie tobie, ale mnie. Ty ptak wędrowny...
— Niby jak kaczka? — zadrwił sam z siebie Rajecki.
Po łące już bez drogi szli, po gładkiej, zroszonej. Pocięta była rowami, przy których rosła olcha i łoza.
— Wybierz sobie, Miś, który krzak przy tej kanawie — ot najlepiej w niższem miejscu, przy błotku; — ja pójdę sto kroków dalej. Tędy ich dukt z Dusiackiego jeziora na Roszę, albo i z powrotem. Słońce chowa się — sama pora.
Zaledwie sam pozostał, zauważył Michał zmianę w programie koncertu, którego numer, ostatni dzienny, grał się w powietrzu, ale tak lekko, że ucho, przywykłe do rozlanego nawet w ciszy dźwięku, chwytało sens jego dopiero wtedy, gdy ucichł. Jak na skinienie batuty umilkły naraz przedzachodnie świegotania maleńkich śpiewaków w łozinie: trznadli, sikorek, pliszek. Przetrwał tylko najwyższy skrzypcowy brzęk komarów.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/228
Ta strona została skorygowana.
— 209 —