Dwudziestego października około dziewiątej rano Michał Rajecki, w ubraniu podróżnem i z kuferkami, jechał bryczką od stacyi kolei. Niezwykłe okoliczności sprowadziły go o tej porze do Jużynt: z powodu cholery zawieszono wykłady na uniwersytecie dorpackim, z czego wynikły niespodziewane wakacye dla Michała, który przed dwoma miesiącami stąd był wyjechał. Ten okres zupełnie innych przeżyć koleżeńskiego życia uśpił w nim trochę wspomnienia z lata. Jednak i dzisiaj witał z rozrzewnieniem powietrze rodzinne, lecz czuł w niem zimniejsze niby przyjęcie z powodu posuniętej już jesieni, którą rzadko tu widywał. Na polach ruń ozima, na łąkach przywiędła trawa, pełno złotego liścia na drzewach i wody jezior karbowane zimną falą, spienione u brzegów — kraj zadumał się trochę postarzał.
Droga nie pyliła już pachnącym letnim kurzem, koła lgnęły do ziemi wilgotnej, chlapały po kałużach, pomimo, że dzień był jasny, przesłonięty białawą oponą. Musiały przechodzić niedawno uparte deszcze. Smak powietrza był rzeźwy i cierpki, zaprawny fermentami późnej pory roku. Ale ta woń raduje nozdrza myśliwego.
Pomykał zając wyrośnięty i sprężysty po zielonej runi; nad podorywkami przeciągały nizko wielkie stada siwek, szare na szarem, jak poziome tumany oderwane od roli; w zaroślach zaś i w lasach czuł myśliwy przywarowanie i ostrożne wędrówki zwierzyny. Przepędzićby ten kawał lasu na nowinę — puścićby gończe w te zarośla, a stanąć