Przejął go niesmak i niepokój. — Znowu górny wiatr przynosił pomiarkowanie:
— Sam chciałem i tak trzeba było.
Jednak czuł ciągle, że mróz mu powarzył najmilsze kwiaty w krainie kochanej.
Stojąc tak, zasnął prawie pod wpływem równej melopei lasu, granej na paru półtonach, i zapomniał, gdzie się znajduje — czy nad morzem, jęczącem pod Połągą, czy na dnie wielkiej zielonej toni, która go powoli unosi do swych górnych, płynnych szumów.
Ocknął się, gdy przy ziemi trzasnęła nieopodal gałązka. Tylko ucho myśliwego rozróżni tak nikły szmer znamienny w szerokim rozgwarze dźwięków obojętnych. — Ową smugą niższego gąszczu zbliżał się jakiś zwierz ostrożnie — mignął płową plamą. — Sarny! — większa i mniejsza sztuka. — Wymykały się cichaczem z ostępu prosto przez stanowisko Michała. Długie ich, wysokie w zadach postacie huśtały się w powolnych susach tak lekko i łatwo, jakby podparte od dołu we środku ciężkości. Już widać obie misterne głowy z rozłożonemi poziomo uszami, i łabędzie szyje — widać już całe — niestety, obie kozy!
Michał ostygł i powoli opuścił strzelbę. Pomimo zaostrzonego przez dwumiesięczny post strzeleckiego głodu, nie chciał plamić się zabójstwem kozy. One zaś, czy zaufane w szlachetność myśliwego, czy poprostu niebaczne, stanęły w oddaleniu trzydziestu kroków, podając lewy bok do wygodnego strzału. Stara koza i kic. Dwie głowy na wzniesionych, nieruchomych szyjach wpatrywały się w strzelców słodkiemi, kobiecemi oczyma. — I Michał patrzał z upodobaniem na wdzięczne tanecznice w spokoju; radby je pogłaskać po wypieszczonem futrze, albo im z ręki podać jaki przysmak.
Ale poczuł z tyłu lekkie targnięcie za rękaw, potem silniejsze, i dłoń jakby wyciągającą się po strzelbę.