i do mnie powrócisz. — — I dzisiaj tobie, młody strzelcze, na zapomnienie, na ukojenie, co chcesz. — —
Z szumnej bredni lasu wytrysnął nagle głos realny, natarczywy i namiętny, jak dzwonek na trwogę. Michał drgnął — poznał odrazu: pies gończy nie żartem zławiał się po niepewnym tropie, lecz ruszył z oka, i to grubszego zwierza. — Zdwoił się głos, potroił — do rzewliwego ujadania Płaksy, która zwierza wytropiła, przybył jadowity jeden tenor i ponury bas — zagrał gon akordem. I rosnącą psią wrzawę roztrącił sygnał mosiężny, radosny, jak poskok młodego tańca. — Wejsz trąbił na lisa.
Jak deszczowe poniki, gdy ze wzgórz okolicznych sączą się naprzód, potem leją, aż dotrą do dna wąwozu i zaszumią jednym potokiem — tak rzewliwe, jadowite i niedbałe głosy psów gończych, rozpierzchłych po lesie, zbierały się zewsząd w jeden gon potężny. Już uchem można było zrozumieć, dokąd zmierza, kędy się wykręca zajadła pogoń za lisem: ukośnie z prawa na lewo zbliżała się do stanowisk strzelców.
Michał, przywarty nieruchomo do pnia dębu, oczyma tylko rewidował knieję. Nie istniało już nic dla niego oprócz nurzającego się w tej złotej zieleni pożądania: wypatrzyć i zabić lisa. Tędy, między kaliną a jałowcem, wychynąć powinna jego przezorna, grzeszna morda, wlec się będzie po mchu długa kita, a szybko, a wykrętnie przed psami. Może, ogłuszony pogonią, zapomni o baczności na zasadzki frontowe? — Chociaż stary lis przewiduje wszystko, zna plany polowań, wie, że lepiej czasem rzucić się rozpaczliwym obrotem między dwa psy goniące i odwrócić na wspak kierunek gonu, niż cwałem uciekać prosto na miejsca ciche a zdradliwe, gdzie czai się chytry człowiek, zbrojny zbójeckim piorunem — — ale ten lis, przyparty przez psiarnię tak liczną, nie zaryzykuje chyba zwrotu wstecz, zwłaszcza, że musiał już dojrzeć między gończymi psy wielkie i ścigłe, z którymi mierzyć się na szybkość i siłę niepodobna — tylko na rozum. — A może i wie, przechyra, że Wejsz dojeżdża za psami, który umie chwycić w galopie strzelbę z ramienia i razić gromem wymykającą się z obławy sztukę. — Więc lis musi pójść tędy — oby przez moje stanowisko! — wzdychał Rajecki — a wtedy na tym rzadkim lesie strzał niechybny kita młyńcem do góry — Co za rozkosz!
Jednak lis musiał mieć jeszcze jakiś fortel we łbie i drogę nieprzewidzianą, gdyż pogoń zmieniła kierunek, płynęła teraz równolegle do linii myśliwych.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/247
Ta strona została skorygowana.
— 227 —