Naraz ciężki tupot po linii zwrócił uwagę Rajeckiego. Ów otyły myśliwy, Pauksza, zbliżał się pędem, ze strzelbą w prawej ręce, lewą zaś przytrzymywał na głowie kapelusz. Biegł zapamiętale pomimo tuszy, tryskał zapałem z oczu, niedawno tak zniechęconych.
— Panie Rajecki!... — rwało się Paukszy z gardła — na poprzednie stanowiska... lis... tamtędy!
Nie było nic wymowniejszego w lesie na cześć i tryumf łowiectwa, jak ten obraz człowieka przeistoczonego przez furye gonu. Prainstynkt łowczego pościgu za zdobyczą leśną odmładzał go, niósł na skrzydłach swą odwieczną mocą.
Szalały psy rozegraną kapelą, zabiegali strzelcy co tchu; las trząsł się od śmiechu i podszczuwał:
— Hej, heco, dalej, hola — tola — tola!! — Trzymaj, Lutnia! tu, tu, Zagraj! — — A co, panie Pauksza, lekko już? — A co, panie Rajecki, czy ci w głowie szerokie tęsknoty? czy nawet miłostki? — A mówiłem zawsze: jedyna uciecha we mnie. — I wszystko w was ucichnie, przeminie — ostatnia przetrwa moja gra łowiecka. — — —