oblewał je płynnym błękitem, witał młodych myśliwych swą twarzą skrzywioną starego birbanta, mrużąc jedno oko obiecująco. Stanisław huknął: hop, hop! — i wkrótce tarantas, zaprzężony w parę żwawych koni, miękko przykłusował po rżysku.
— Borsuka z tyłu na deskę między koła! Przywiązać!
Wydostali się przez rżysko i rowy na drogę, pomknęli tęgim kłusem do Potyłty, pół wiorsty. W rozbłękitnionem powietrzu ukazały się wkrótce parkany nowej osady, wędzarnia, jak wielki grzyb pośród sadu owocowego, budynki gospodarskie, gęsta kępa drzew i dom z długim oszklonym gankiem, drewniany.
— Chałupa, panie Michale — drwił Stanisław — nizkie progi! Ale obaczysz, za progami czem chata bogata...
Podjechali pod ganek. Na schodach stał podstarzały jegomość, wojskowej postawy.
— No cóż, kapitanie? wieczerza gotowa? dziewki wystrojone? — zapytał Stanisław.
— Wszystko w porządku — zaraportował wesoło »kapitan«, który nigdy w wojsku nie służył.
— Pan Tytus! — zawołał Michał, poznając starego Pakosza, mieszkającego od kilku lat w Gaczanach, dworze głównym Pucewiczów, jako pomocnik w gospodarstwie, krewny i przyjaciel.
Uścisnęli się i weszli do domu, który tylko większymi nieco rozmiarami różnił się od chaty włościańskiej. Zbudowany z drzewa, rozdzielony na salon czyli świetlicę i na piekarnię, czyli część gospodarską z mieszkaniami służby, dom przypominał bogatą chatę nawet zapachem tataraku i świeżego chleba. W dużej świetlicy paliła się lampa naftowa i kilka świec na stole, zastawionym przysmakami i butelkami.
Zasiedli do stołu, pełni raźnej ochoty młodości, ucieszeni świeżą zdobyczą, gotowi na wszystkie inne. Kapitan Pakosz rad ogrzewał swą wesoło połyskującą siwiznę przy ognisku młodych, a niepoślednio lubił i ogrzanie się wódką, którą z włoska nazywał »vudiola«.
— Vudiola nie woda, gęby dla niej nie szkoda — zawołał, wznosząc pierwszy kieliszek.