— I cóż, Warszulko, co z nami będzie?
— Nie wiem, paniczu.
— Ty masz może narzeczonego?
— Nie mam, paniczu.
Patrzyła śmiało, gorąco i rzewnie w oczy Michała, już nieskrępowana wyjątkową sytuacyą wieczerzy z panami. Sad był jej kolumnadą, pośród której zwykła była rozmawiać. Ale noc tylko mówiła i rozgrzana młodość; słowa ciągle padały skąpo.
— A ja tobie nie podobam się, Warszulko?
— Dlaczego nie? Kto powiedział?
W cieniu jabłoni Michał chciał otoczyć ramieniem kibić dziewczyny i poczuł przez luźny kaftanik wdzięczną łodygę jej ciała, mięsistą i gibką. Ale zaraz jej ręka, niespodziewanie silna, ujęła i odsunęła jego ramię.
— Nie trzeba, paniczu.
I szli dalej, a Miś na nowe zdobywał się pomysły:
— Chcesz, Warszulka, jabłka z drzewa?
— Niedojrzałe.
— Już ja wybiorę.
Księżyc świecił tak jasno, że Michał wybrał owoc zupełnie rumiany, zerwał i podał go dziewczynie. Zaraz oddarła duży kęs błyszczącymi zębami, aż skrzypnęło, obejrzała wnętrze jabłka i uśmiechnęła się na znak, że dobre.
— Daj mnie jabłko, Warszulko — —
— Kiedy mam tylko jedno...
— Właśnie to.
Ważyła w ręce nadgryziony owoc. Chwycił go Miś, wypił ustami mokrą słodycz, odgryzł kąsek i podał znowu jabłko dziewczynie, która w niem zatopiła rozszerzone śmiechem usta.
Teraz stara lipa, pozostawiona na pagórku przy założeniu osady, lipa, która pamiętała zapewne dużo legend miłosnych, okryła młodą parę swym gęstym, namownie szepczącym cieniem.
Miś zbliżył się do samego ucha Warszulki i rzekł do wtóru z lipą:
— Pocałuj mnie bez przymusu...
Tym razem Warszulka uznała to widać za stosowne i nieuniknione. Błysnąwszy oczyma ku oddalonemu towarzystwu, podała Misiowi usta zimne, pachnące jabłecznym sokiem.