Stali jeszcze — hukała tam głucho jakaś naganka — ale już nikt o niczem innem nie myślał, tylko o ukryciu się przed walną ulewą. Uderzyła wreszcie z zenitu, prostopadle, lejąc zrazu rozkosznie przez powietrzne upały, świeża i pachnąca trochę fosforycznie — wkrótce dotkliwa, ogłuszała szumem, siekła snopami wody, której już pełno było wszędzie: na rozmydlonej darni, na drzewach aż do wnętrznych zamroków, za kołnierzami oszołomionych myśliwych.
Jak w każdej przygodzie bez wyjścia, ludzie poczęli zbiegać się instynktowo do kupy, dążyli w kierunku pozostawionych furmanek. Tam woźnice poodwracali poduszki powozowe, zasunęli wehikuły, jak się dało, pod gałęzie, okrywali się derami, skórzanymi fartuchami, czekając, rychło panom sprzykrzy się polować w taką pogodę. Konie tylko zdawały się lubować w ciepłej natryskowej kąpieli: kiwając głowami aprobacyjnie, parskały z zadowolenia.
Kto żyw dopadał do swej podwody, zlewał wodę z ronda kapelusza, otulał się jak najszczelniej, lub zakapturzał i wydawał woźnicy niecierpliwy rozkaz:
— No, wyrywaj, a ostro!
Jedni drugich żegnali pośpiesznem tylko mruknięciem przy wymijaniu się bryczek; niektórzy i nic nie powiedzieli, źli i opryskliwi, jak związane niedźwiedzie. Nadleśny stanął odważnie przy głównej drodze, w gumowym, ociekającym płaszczu, podobny do zmokłej wrony, i ukłonem wojskowym grzecznie żegnał mijające w popłochu obywatelstwo. Odpowiadano mu tak i owak, poczem prawie każdy burczał przez zęby:
— A, niech was dyabli z takiem polowaniem!
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —