Przyjechała Kolada na siwym koniku.
Postawiła konika siwego w odrynce,
Sama siadła w kąciku na miękkiej pierzynce,
Postawiła dudeczki na słupku przy piecu,
Głośno grajcie, dudeczki, — dziewczęta, hoc hecu[1].
Ale zwróciła uwagę Trembelowa, że piosnka, choć zimowa, trochę przedwczesna, bo Kolada jeszcze nie nadeszła. I wogóle dziewczęta były nie przy głosie i nie w humorze. Jedyna Marusia żyła jeszcze półdziecinnem życiem bez troski i bez tęsknoty; obie jej towarzyszki brały się już za bary z losem, nosicielem doli i niedoli, który dojrzewającej dziewczynie przedstawia się zawsze w postaci mężczyzny. Janielka miała przynajmniej ujrzeć natychmiast swego chłopca, ale myśli Warszulki wybiegały za swoim tak daleko, w tak niepewne krainy, że gubiły się i, goniąc bez nadziei, płakały. Widziała parę razy w życiu kolej żelazną i raz większe miasto, Dynaburg. We snach pomieszały jej się teraz te wielkie olśnienia oczu z tęsknotą za Misiem Rajeckim, Goniła go wagonami grzmiącymi przez kowieńskie pagórki, i dalej przez kraj nieznany już i groźny. Starała się wyobrazić go sobie w miastach, których nazwiska zaledwie niedawno z powodu Misia zapamiętała, w jakiemś Wilnie, Warszawie, ogromniejszych jeszcze, niż Dynaburg. Muszą tam krążyć, jak w Dynaburgu, panny w kapeluszach, z wielkiemi, czarnemi oczyma, a każda z nich ma mnóstwo ponęt, zdolnych przyciągnąć młodego panicza — — Gdyby Warszulka mogła, napisałaby do niego — lecz nie umiała pisać! — — Żrącą swą tęsknotę zmuszona była chować w zanadrzu, żywić ją samemi wspomnieniami ubiegłego lata i nadzieją na przyszłe. Wymyśliła sobie jednak, w swem szarem życiu służebnicy, zajęcie ukochane, zmierzające prosto do upragnionego celu; uczyć się po polsku. Nie było to łatwe w towarzystwie, w którem się obracała, jednak możliwe: w Potyłcie gospodyni umiała po polsku; Trembelowe, matka i córka, mówiły czasem tym pańskim językiem. Dlatego Warszulka lubiła odwiedzać chatę wdowy. — Później — kto wie? możeby proboszcz z Jużynt nauczył ją pisać? — —
— Dobrze to Janielce! — myślała zazdrośnie, widząc, jak Trembelówna przędła nieuważnie, zerkając ku oknu i nasłuchując.
Ale Janielce było tymczasem coraz gorzej.
Dzień kończył się szary i wietrzny. Czy to z ziemi podniesione,
- ↑ Jan Czeczot: Piosnki wieśniacze. Wilno, 1844.