czy z nieba spadające, przesypywały się w powietrzu tumany drobnego śniegu. Słychać było aż w chacie, jak gaj olszowy, oddalony o kilka staj, rozegrał się żałośnie na swych pniach napiętych, jak czarne struny. Wiatr wpadał czasem hucznie w komin i dym z paleniska pędził na izbę: trzeba było mocnego i krętego wiatru, aby takim basem zagrać potrafił na krótkim, szerokim kominie — — —
Porzuciła nareszcie Janielka kołowrotek i wybiegła z izby. Obudzona z zadumy cała gromadka zwróciła teraz uwagę na to, że noc się zbliża, a Pucewicza jeszcze niema.
— Widziałyście, kiedy wasz panicz wyjechał i w jaką stronę? — zapytała Trembelowa dziewcząt z Potyłty.
— Wyjechał to on zaraz po śniadaniu — odpowiedziała Marusia — siadł w »rozwaliny«[1] bez furmana, wziął fuzyę — ale dokąd, tego my nie wiemy.
— Napewno pod Dusiacką puszczę — dodała Warszulka — tam zając gęsto pomyka w tę porę, i szarak i bielak.
— A ty skąd wiesz?
— Z ochotników my, matulu.
Stara pokiwała głową, uznając zasadniczo kompetencyę Warszulki.
— Mówił wam panicz, że do nas przyjedzie?
— Mówił on.
— Może jemu kompania wypadła?
Na to pytanie dziewki nie umiały odpowiedzieć. Stara dalsze snuła przypuszczenia, usprawiedliwiając opóźnienie gościa.
— On i grubego zwierza mógł spotkać...
— W pole wyjechał, to chyba wilki — odezwała się znowu fachowo Warszulka — ale jeszcze tego roku nie słyszano o wilkach w naszej okolicy.
— I dzięki Bogu! — odparła Trembelowa.
Jednak same słowa wymienione i zmrok zapadający i jęk wiatru budziły stopniowo w wyobraźni obecnych niepokój.
— Gdzież to Janielka? — zapytała matka.
— Wieczerzę, musi, przystawiła w piekarni.
— Nie słyszę jej — — schodź, Marusia, zobaczyć.
- ↑ »Rozwaliny« — rodzaj sań bardzo nizkich i dobrze prujących śnieg nierozjeżdżony.