Ogarnęło młodzieńca trzeźwe marzenie na podobieństwo snu, którego dekoracya byłaby dotykalna. Wszędzie wokoło te nieprzejrzane w swej rozmaitości kształty, tułowie, twarze, skłębienia ważkiej okiści śnieżnej, rozwieszone po powietrzu, rozwalone po ziemi, — z których układu odczytuje myśliwy awanturnicze historye. Myśl dzienna, radość czy troska, wiesza się po tych bezmiarach, traci na wadze i ścisłości, ale zyskuje ogromną lotność i przenikliwość w dziedzinie przeczuć i wrażeń nieuświadomionych. Płyną do cię głosy bez falowania powietrza, pojmujesz budowę niestworzonych kształtów, logikę urojonego życia. Pryska to przy pierwszym usłyszanym gwarze ludzkim.
Odezwał się zdaleka sygnał trąbki — — odpowiedział drugi, znacząc skrajne posterunki ruszającej na myśliwych naganki. I bardzo słaby jeszcze, ale szeroki i radosny, doleciał pierwszy okrzyk idącego tłumu.
Michał chwycił sztuciec, odwiódł kurki i, przyglądając się własnym rękom, stwierdził, że drżą. Wysiłkiem rozumowania doprowadził się do spokoju. Stojąc nieruchomie, jak pień, oczyma tylko lustrował, jak mógł najgłębiej, zwikłane przepaści leśne.
Co pewien czas grał sygnał z daleka, to na prawo, to na lewo. Michał, będąc po raz pierwszy na tak paradnem polowaniu, nie znał jeszcze nut tych wszystkich melodyjnych porozumień między myśliwymi, służbą łowiecką i naganką. Zgadywał jednak, że te sygnały, które słyszy, znaczą: »lewe skrzydło prędzej!« — »prawe wolniej!« i tym podobne komendy. Ale naraz zadzwoniło hasło gwałtowne, grane na wielu trąbach w różnych miejscach, fałszywe od wzruszenia i pośpiechu — jednocześnie wybuchł z pośród naganki wrzask, niby zgrozy i trwogi. Tam już zobaczono dzika.
Nie działo się jeszcze nic w promieniu widoku Michała. Tylko śnieg zakołysany wrzawą oderwał się tu i ówdzie od drzew i chlapnął miękko na ziemię, tylko parę sójek zbudzonych zerwało się, wrzeszcząc i sypiąc białe strumienie z miejsc swego odlotu.
Aliści ta pewność, że w pobliżu są dziki, napełniła bór drżącym niepokojem — — Coś dudni? — — Nie, to chyba naganka się zbliża — Dudni coraz wyraźniej, trzeszczą chrósty — — i znowu przycichło, a nawet okrzyk naganki, choć bliższy, nie tak już namiętny — — Więc dziki są tu gdzieś, między matnią, która je zagarnia, a zasadzką, która na nie czeka, najeżona strzelbami. — — Teraz idą niewątpliwie: słychać jak łamie się przez gąszcz stado — w powietrzu rozszedł się lekki
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —