swąd chlewni i załaskotał nozdrza Michała, jak edeński jakiś zapach. — Gdyby tędy! gdyby w tę rzadszą zatokę! — — każdy nerw, każdy muskuł młodego strzelca prężył się i pożądał.
Idą! idą! — ale gdzie?! — śmigają na lewo, jeden, dwa, trzy... jeszcze parę — — zaledwie plamy ciemne, szybko przesuwające się poza tą nienawistną przędzą gąszczu i śniegu — cienie, mrzonki już, wspomnienia — — I prawdopodobnie zdobycz dla innych!
Michał opuścił sztuciec i zazdrosnem, rozpaczliwem spojrzeniem przeprowadzał znikające stado. W oddaleniu z trzech stanowisk na lewo padł strzał, potem dwa, szybko jeden po drugim — — Kto tam stoi? — Zdaje się, że sam gospodarz? A może Liebe? — ten osieł!
Gdy tak zżymał się Michał, usłyszał na prawo przed sobą skrzypienie śniegu, jakby kto w ciężkich butach zbliżał się kłusem. — Już pewno strzelec z naganki nadchodzi? Dość obojętnie zwrócił się w tamtą stronę i naraz osłupiał.
Ogromny odyniec wynurzył się z gąszczu i w chwili, gdy go ujrzał Michał, stanął przed nim, ryjem wprost, o jakie czterdzieści kroków. Mgnienie było wzajemnego namysłu, strzelca i zwierza.
— Strzelić go w ryj? niepodobna! — uprzytomnił sobie Michał.
— Wróg! śmierć! — charknął rozgłośnie potwór, i będąc już blizko linii, runął przez nią w najbliższe haszcze za ostęp.