Ale Rajecki trzymał go już pod wymierzoną lufą, przeprowadził przez linię i w chwili, gdy odyniec zasuwał się w krzak, strzelił. Poczuł, jak mocna kula z biczowym trzaskiem wywinęła się z gwintów, usłyszał, jak palnęła w śmigające cielsko, niby w bęben, i jedno mgnienie czekał, bez oddechu. Dzik migał jeszcze przez krzaki ze dwadzieścia kroków, gładko i ciężko, jak ciągnięta mechanicznie czarna kłoda... W chwili, gdy Michał chciał pociągnąć za drugi cyngiel, odyniec powalił się o ziemię, aż stęknęła.
Strzelec przykucnął, potem wspiął się na palce, wychylał na boki aby poprzez opadający dym i zwikłane zarośla pożreć oczyma swą zdobycz. Pamiętał jednak, że ze stanowiska zejść mu nie wolno przed dojściem naganki. Ale nie było potrzeby: w rozkopanym śniegu, mimo osłony gałęzi, widać było nieruchomą masę leżącego dzika, jak czarny pagórek.
Krzyknąłby lub zatrąbił — ledwie, że nie zapłakał. Uczuł gorąco krwi po całem ciele, i bór zawirował mu w oczach. Czekał niedługo, bo już naganka ciekawie dochodziła, a dwaj strzelcy mundurowi, dążąc po ogromnym tropie, zmiarkowali już po odgłosie strzału, że dzik dostał, zobaczyli go teraz leżącego i, winszując Michałowi, podnieśli trąbki do ust; zadzwoniła tryumfalna fanfara: śmierć dzika.
Śpiesznie schodzili się na ten odgłos myśliwi, przewidując niezwykły wynik. Ze stada odstrzelono dwa warchlaki, ale mało kto na nie patrzył. Tutaj, gdzie grają trąby, musi być dopiero coś do obejrzenia.
Kilku myśliwych zebrało się wnet na stanowisku Rajeckiego, który starał się opanować gotującą się w nim, dumną radość i spokojnie udzielać objaśnień. Patrzono mu w oczy z zazdrością i z uszanowaniem.
— Jakże wyszedł? sam, czy ze stadem?
— Sam szedł.
— To też i pojedynek! ogromna sztuka!
— I jednym strzałem?
— Jednym.
Łowczy Kowalski śpiesznie dochodził do Rajeckiego:
— Miał tu być Chaskiel w ostępie; podobno pan go położył?
— Zabiłem ogromnego dzika — odrzekł Rajecki — co to za Chaskiel?
— Mamy tu takiego. — Największy dzik w lasach, z rudemi bokobrodami, zupełnie fizys grubego Żyda — dlatego tak go nazywamy.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —