żrącego apetytu na dzika. Inni liczyli już między trofeami dnia sporo czarnej szczeci: Liebe zabił dużego wycinka, hrabia Czarnkowski miał dwa dziki, książę Jerzy dał do dzików dubleta. Na Misia nie chciały te zaklęte bestye wychodzić.
Słyszał je otrąbione, tuż-tuż dudniące po kniei, oczekiwał ich z bolesnym prawie skurczem serca — i znowu żegnał się z nadzieją.
Gdy zakładano ósmy z rzędu miot, bór zaczął ciemnieć, gdyż cienisty był wielce w tym ostępie, a dzień kończył się bezsłoneczny; cienie rodziły się w gąszczach i parowały ku niebu. Miękki oddech odwilży przeżerał rozwieszone po drzewach śniegi z nadzwyczajną szybkością, obnażał coraz czarniejsze powikłania pni i gałęzi. Poczęło szerzyć się przez cały bór kląskanie topniejącego śniegu, który tu i ówdzie bacał o ziem nagłym opadem, aż sprawiał złudzenie, że ciężki jakiś zwierz zrywa się z legowiska. Już i z powietrza wilgoć opadała drobniutko skroplona, coraz bardziej do deszczu podobna.
Noc nadchodziła, a jeszcze nie słychać było huczków; obława miała podobno daleką drogę przy zaciąganiu tego ostatniego miotu, a zapewne i naganiacz nie szedł już tak raźno, jak pierwej, z niedowierzaniem macał butem śnieg oślizgły i żółkniejący pod naciskiem, trzymał się instynktowo kupy i nie hukał już tak ochoczo. Jednakże głuche, na podobieństwo jęków wydawanych przez sen, zaczęły dochodzić okrzyki.
Kończył się dzień Michała; nadzieja, jak ten śnieg, topniała i zachodziła w mrok. Z pogromcy Chaskiela schodził na pospolitego zabójcę kozła i paru zajęcy. Hukało wprawdzie po lesie coraz głośniej, strzelcy prowadzący obławę nie szczędzili sygnałów dla kierowania tłumem, który darł się przez las zamierzchający, podchodził coraz bliżej do linii myśliwych, niosąc z sobą cienie jeszcze nadziei, ale i rozpacz kresu polowania.
Strzał na linii — — Wybuch dalekich głosów ludzkich, jak ogromne westchnienie wichru, powoli zamierające — — Po chwili usłyszał Michał tupot, ten już słyszany, wrażony w mózg jak cudowna melodya wspomnienia i pożądania — pojedyńczy chód dużego dzika. Łamał się przez śnieg i gąszcz, z prawa na lewo — to dla ucha było niezawodne; ale dojrzeć go, a tembardziej wziąć na cel w mroku było niepodobieństwem. Jakiś kształt gęstszy przesuwał się przez kształty rzadsze — coś potwornego, niby łeb smoczy rozpoczynający wężowe cielsko, szło przez ciemny bór, znacząc swą drogę cieniem i trzaskiem. Aż ucichło i stanął olbrzym, o pięćdziesiąt, czy o sto kroków? — noc nie pozwalała zgadnąć.
Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —