Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/10

Ta strona została przepisana.
—   4   —

— Zaraz będzie trąba! — zawołał Szrapl i pocwałował dalej.
Dołęga spojrzał z ukosa na oddalonego o kilkadziesiąt kroków sąsiada na lewo i myślał:
— Dlatego, że stary książę mówi mu »ty«, a księżna czyta mu swoje elukubracye pamiętnikowe, ta napuszona figura traktuje wszystkich z góry. Mnie nawet zaczął już protegować... chciałbym wiedzieć, z jakiego tytułu?... Za to ten drugi nie gada ze mną zupełnie, a bardziej mi potrzebny. Co może się też kryć pod tą niemą maską?
I spojrzał na drugiego sąsiada, na prawo.
Niezamącony, pogardliwy spokój bił od tej suchej postaci, przybranej w angielski kostyum, od tego ostrego profilu, prawie bez zarostu. Stał tak nieruchomie twarzą do lasu, z rękoma w kieszeniach kurtki, za nim podręczny strzelec tak poprawnie trzymał dwie strzelby, że tworzyli razem niby grupę, odlaną z wosku na wzór, jak ludzie, którzy się szanują, powinni wyglądać na polowaniu.
Był to hrabia Adam Szafraniec, jeden z najbogatszych ludzi w kraju. Nie żonaty, zaledwie trzydzieści lat liczący, zyskał już sobie reputacyę skąpca. Jeździł po swych rozległych dobrach, zbierając pieniądze, i rzadko nawet pokazywał się w miastach z obawy przed wyzyskiem swojej szczelnie zamkniętej szkatuły. Wymagano od niego wprawdzie za wiele, ale nie otrzymano dotąd nic. Tę nienaturalną w młodym człowieku namiętność do pieniędzy niektórzy tłómaczyli na jego korzyść: »Sza-