— Klapa, mój drogi — odrzekł Andrzej, nie pozbywając się uśmiechu i szukając napróżno kanapy w pracowni Dołęgi.
Jan ściągnął brwi i zaczął chodzić po pokoju, a Zbarazki, usadowiwszy się najwygodniej na fotelu, oparłszy nogi o krzesło, przemówił śpiewnie, przewlekle: Widzisz, Janku, ja nie jestem do takich poselstw. Jak mi zaczął dowodzić, że ten cały projekt jest zrobiony przez szlachtę i dla szlachty, a potem spierać się o to, kto jest głównym przedstawicielem narodu: szlachcic wiejski, czy właściciel fabryki w mieście, to jest niby, czy ja, czy on — poczułem odrazu ogromny wstręt do tego pana.
— To szkoda, wielka szkoda — wtrącił Dołęga.
— I powątpiewał wogóle o naszych zdolnościach. Wreszcie obiecał dać tyle, ile da Szafraniec... To mu się udało. Jednem słowem, ni tak, ni owak, a nagadał mnóstwo nieprzyjemności całej naszej sferze, jak naprzykład, że nie oryentujemy się w swoich zadaniach i nie znamy własnego kraju! Co? miły człowiek?
— Cóż mu odpowiedziałeś?
— Miałem parę dróg do wyboru: albo przekonać go, że znam kraj, albo wyzwać go na pojedynek, albo — zostać u niego na śniadaniu. Wybrałem to ostatnie.
— Zostałeś na śniadaniu? więc w rezultacie?... Mój Andrzeju, nie żartuj, bo to przecie sprawya ważna!
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/103
Ta strona została przepisana.
— 97 —