Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/104

Ta strona została przepisana.
—   98   —

— Zaczekaj... widzę, że cię chwyta gorączka, a ja ci przyniosę, mimo nieudanej wycieczki, napój uśmierzający. Najprzód — Marynia jest cudowna...
— No tak — mruknął Dołęga i począł znowu chodzić.
— Jest cudowna. Ma jakiś Holbeinowski wdzięk nawet w tej barokowej ramie i w tej przeklętej poczekalni. Ach, poczekalnia! Znasz ją?
— Znam.
— Więc pomijam. Za to w salonie są dwa dobre Norbliny, pochodzące od rodziny matki. No i sama matka bardzo przyjemna. Te panie są wychowane dużo lepiej od naszych. Mówię ci, konwersacya po śniadaniu... Aha, łapiesz za zegarek. Zaraz wyniosę się.
— Przepraszam cię, Andrzeju... Tak sobie spojrzałem na zegarek, przez roztargnienie... Nie wiedzie nam się.
— Poczekaj więc, mam coś pomyślniejszego w zapasie.
No? mów prędko!
— Rodzice moi przyjechali wczoraj do Warszawy na ślub Koryatowicza. Mówiłem z ojcem; otóż, przełamał swą czcigodną inercyę, i obaj, razem ze szlachetnym Hektorem, wybiorą się w drogę zaraz po tym ślubie.
— To co innego! To doskonale! Jakże się książę Janusz zdecydował?