Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/107

Ta strona została przepisana.
—   101   —

dził już do sali, pełnej uroczystych, przerywanych pomruków.
Siedziały czwórkami naprzeciwko siebie poważne głowy przy czterech bokach kwadratowych, krytych zielonem suknem, stolików, zamyślone nad zagadnieniami winta, które są podobno głębsze, niżby się zdawało świeżym adeptom. Przy czwórkach graczów było jeszcze po paru z »galeryi«, tej najsmutniejszej klasy ludzi żywiącej się cudzemi wzruszeniami.
Andrzej przeszedł przez salę winta i udał się do dalszych, gdzie gwarnie o czemś rozprawiano. Panowały nad innemi podniesione głosy Hektora Zawiejskiego, Włoska i Kerstena, spierających się o to, kto komu robi łaskę: czy książę Koryatowicz, żeniąc się z Kostkówną, czy ta ostatnia, wychodząc za Koryatowicza. Żaden z rozprawiających nie był krewnym ani jednej, ani drugiej strony, ale ślub ten roznamiętniał wszystkich z powodu okazałego zjazdu i zaproszeń do pałacu Karola Zbązkiego, który, jako wuj panny młodej, wyprawiał u siebie wesele.
— Bądź co bądź — wołał Hektor Zawiejski — Koryatowiczowie są ze starego książęcego szczepu i mają prawo być traktowani na równi z pierwszą arystokracyą europejską. A przytem Jerzy jest bardzo miłym chłopcem i mógłby się ożenić tak samo z księżniczką krwi, jak z Kostkówną.
— Pozwól pan, panie Zawiejski — mitygował mówcę Kersten, składając ozdobnie dwa palce. —