Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/11

Ta strona została przepisana.
—   5   —

franiec zachowuje się do czasu jakiegoś szerszego działania, robi też dużo dobrego po cichu«.
Słyszał o tem i Dołęga, więc teraz myślał:
— Byle tylko przełamać tę inercyę, poruszyć go, pchnąć... ale jak to trudno! Rozmówić się nawet nie można: spytać go o zdanie, wytrzeszczy niebieskie oczy i odpowie dwa słowa zagranicznym akcentem.
Wtem przeniknął ciszę odległy dźwięk. Nie przedarł jej, tylko przeniknął, wypłynął z lasu i napełniał powoli rozkołysane powietrze. Potem głos trąbki potrylował przez kwarty i zamarł na nizkiej oktawie. Odpowiedział mu dalszy sygnał.
Chwila ciszy niespokojnej: nie słychać jeszcze nic, ale już płatki śniegu spadają z gałęzi; nic jeszcze nie. widać, ale migają niby cienie spłoszonych mieszkańców kniei.
Jakiś, zdaje się, okrzyk... teraz kilka, kilkaset niewyraźnych krzyków, zlewających się w dziwny, jak szum morza, szum zbliżającego się tłumu. Już Dołęga rozróżnia regularny postuk kołatek i pojedyncze, wyrzucane przez chłopięce gardła, przewlekłe:
— Kota-a!
— Idzie naganka — rzucił przytłumionym głosem Kersten ku Dołędze, tonem pośrednim między twierdzeniem a pytaniem, bo nie chciał się przyznać do przytępionego słuchu.
Idzie
— Padł strzał daleko, na prawo.