Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/112

Ta strona została przepisana.
—   106   —

powstawały w nim i twarze te, nieodłączne od kościołów, układały się niby we fryzy otaczające tajemnicze wzruszenia pobożnego dzieciństwa.
Do krzeseł przybywało wiele bogatych futer i strojnych postaci, które witały się z sobą, gawędziły. Weszło i kilka pięknych pań. Ale między tem kołem wybranem, stanowiącem bliższe grono krewnych i znajomych, było kilka osób, aż strasznych od zwyrodnienia i starości: parę szczęk i czaszek nieprawdopodobnych, paru trzęsących się starców, zapatrzonych w ziemię, już prawie nieżywych. Wszystkie numizmaty familijne, wszyscy krewni do czwartego pokolenia zeszli się tutaj dla ozdoby uroczystości.
Ogólną uwagę zwróciło wejście jednej starej damy. Ta już całą postacią nie należała wcale do dziewiętnastego wieku: w sparta jedną ręką na kuli, a drugą na ramieniu młodej dziewczyny, szła majestatycznie, postukując miarowo po posadzce, ukazując wspaniały, pogodny profil z pod zakonnego stroju głowy, okrytej czarną chustą z białym koronkowym rąbkiem na czole. Rzekłbyś — Anna Jagiellonka z Matejkowego »Kazania Skargi«. Dołęga poznał ją z opisów, których nasłuchał się w Warze. Była to panna Temira Ostykówna, ulubiona ciotka Halszki, praciotka jakaś, ale, mimo ułomności i wieku, przyjaciółka młodych i całego świata.
Gdy napełniło się preśbyteryum, szmer urósł do natężenia głośnej rozmowy.