Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/113

Ta strona została przepisana.
—   107   —

Nagle ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom kościelnym, a z góry, od organów, buchnął naraz w tę ciszę hymn potężny, ciepła kaskada dźwięków spadła na silnie wzruszone zgromadzenie. Orszak ślubny szedł śpiesznie po szkarłatach do ołtarza.
Panna młoda ze spuszczonemi oczyma postępowała między Andrzejem Zbarazkim i drugim młodzieńcem, którego Dołęga nie znał, w drugiej zaś trójce zobaczył jedną tylko postać Halszki. Ta szła prosta, lekka i uśmiechnięta; chód jej nie był wahającem się posuwaniem postaci, ale silnym, zdrowym ruchem naprzód; z rozchylonej futrzanej rotundy różowy stanik wyzierał niby dziewiczy pancerzyk i sunął płynnie do ołtarza. Oczy mężczyzn zapalały się przy jej drodze.
Rodzice panny, krewni, Zbarazcy, Kostkowie, Przemscy szli parami, odbijała od orszaku wykwintna siwa głowa Karola Zbązkiego, pełna namaszczenia i błogosławieństwa, jego postać jeszcze okazała, sztywna, we fraku z orderową wstęgą.
Ale szpaler rozszerzył się i odepchnął trochę bardziej na boki publiczność. Dołęga m usiał także odsunąć się i stracił z oczu główne osoby. Do presbyteryum weszło dużo mężczyzn i, stojąc, zasłoniło ołtarz.
Nie przenosząc wzrostem otoczenia swego, Jan nie widział już nic, mignęły mu tylko nad tłumem dwie infuły, posłyszał kilka słów cichej i krótkiej przemowy — więc cofnął się ku drzwiom i ku