Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/114

Ta strona została przepisana.
—   108   —

środkowemu szpalerowi, czekając na powrót orszaku.
Tymczasem śpiewy, rytualne szepty, zapachy i światła rozkołysały mózg Dołęgi i dwoje młodych, biorących tam ślub przed ołtarzem, stało się tylko zapomnianym szczegółem w tej harmonii otaczającej jedną tylko dla Jana postać kobiecą. Jakby też on wyglądał obok niej, na klęczkach przed złocistemi aparatami kapłanów? Czy bardziej dumą, czy niemem szczęściem miałby napełnione serce? Czy mogłaby taka piękna, ale zapewne pusta dziewczyna, zrozumieć, że w tem zgromadzeniu on, Jan Dołęga, ma także dzielne serce i ramię, na którem można się oprzeć. On, inżynier, stojący na uboczu poza szeregami zaproszonych na gody, on — prawie sługa i najemnik tych panów. — Sługa?! — nie. Sługa wszystkich ale niczyj, sługa sprawy, nie osób. A gdyby taka kobieta miała trochę samodzielności w sobie, trochę bohaterstwa?
Był upojony, nie bronił się od zakazanych marzeń.
Obrzęd był krótki; już orszak w zmienionym składzie par, powiększony przez całą gromadę osób z presbyteryum, zdążał ku wyjściu. Dołęga lustrował i pomijał przechodzące pary: nie było Halszki między pierwszemi. Nareszcie ujrzał ją, opartą na ramieniu tego nieznajomego drużby, który uprzednio prowadził pannę młodą. Rozbawiona raczej, niż przejęta uroczystością, zatrzymywana przez powolniejszy teraz pochód, szła, rozglądając się, od-