Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/118

Ta strona została przepisana.
—   112   —

Te rozmyślania wprawiały Kerstena w najgorszy humor, nie miał bowiem innego zadania, ani zajęcia w życiu, jak pielęgnowanie swej pozycyi i godności. Ponieważ był wybornie wychowany, (przydomek »ortograf« miał w sobie dużo prawdy, nietylko ironii), ponieważ dobrze strzelał z pistoletu, wyrażał się wytwornie i miał zawsze o wszystkiem coś do powiedzenia — słusznie rościł sobie prawo do poszanowania, do sympatyi, do tej »pozycyi« towarzyskiej, której dzisiaj poniekąd uchybiono. Było to zapewne tylko zapomnienie?... Nikt nie wątpił, że Kersten jest ozdobą warszawskich salonów.
Tymczasem jednak brak zaproszenia pozostawał dotkliwym faktem.
Ktoś zadzwonił. Kersten, zapominając zupełnie o bólu głowy, zerwał się z łóżka, a nie słysząc otwierania drzwi, włożył szlafrok i pośpieszył do przedpokoju.
Uchylił drzwi wchodowych.
— Kto tam?
— To ja, proszę kolegi... proszę pana barona...
Był to mizerak chudy i źle ubrany, który, pod pozorem jakiegoś dawnego koleżeństwa w jakichś szkołach, wyłudzał czasem od Kerstena rubla, lub stare ubranie.
— Idź pan do dyabła! — rzekł baron, trzasnąwszy drzwiami, ale opamiętał się nawet w tak drażliwych okolicznościach i, uchylając drzwi powtórnie, dodał: