Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/120

Ta strona została przepisana.
—   114   —

Więc obrał drogę przez Graniczną, Żabią, plac Bankowy i Senatorską. Najłatwiej było uskutecznić tajemnie tę wędrówkę w zamkniętej karecie, ale właśnie odesłał był karetę, zamówioną na wszelki wypadek; kazał, aby służący powiedział woźnicy:
— »Pan baron jest niezdrów i nie pojedzie«. Tak powiedz, jak ci mówię.
Jak na złość nie było żadnej porządnej dorożki na poblizkiej stacyi, a Kersten nie siadał nigdy do podejrzanych »jednokonek« z obawy, jak mawiał, aby nie odziedziczyć czego po uprzednich pasażerach. Zapiął więc wysoko futrzany kołnierz, wsunął laskę pod ramię, a ręce do kieszeni i poszedł ku ulicy Granicznej.
Póki jeszcze szedł Królewską, miał znośne wrażenia. Ale już gmach giełdy zaczął go oburzać:
— To jest giełda miasta, które ma 700.000 mieszkańców! Przerobiona z ujeżdżalni! A te chałaty na schodach! Przypomina to raczej jakąś synagogę wschodnią, niż giełdę paryską, albo berlińską. Dieu de misericorde! Drobny, twardy śnieg zacinał go po twarzy. No! taki śnieg pada czasem i w Paryżu...
Ale od ulicy Granicznej czekało pana barona przejście prawie nie do zniesienia. Domy tutaj, brudno-kolorowe pudła, podziurawione oknami, wyrzucały przez czarne paszcze sklepów woń skór, ryb, cebuli, i wystawiały na widownię marne towary, rozsypujące się na ślizkie błoto chodników. Środkiem ulicy ciągnęły długie wozy, ładowne rdza-