Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/124

Ta strona została przepisana.
—   118   —

wiła się ironicznie. Milczał, lecz zdawał się tłumić w sobie wiele wyższych poglądów, a przedewszystkiem tę uwagę:
— Nie na takich ja już ucztach bywałem...
I ta czwórka ludzi, siedząc na krzyż przy jednym stole, wyglądała jak partya wista. Dwaj młodsi grali przeciwko dwom starszym.
Włosek rzekł do Szydłowskiego:
— Nie powie pan przynajmniej nic złego o paniach. Co za toalety! jakie brylanty! Same diamants de familie. A pani Kostkowa, czy nie dobrze wyglądała? A ta stara ciotka, Ostykówna? — jak Anna Jagiellonka, parole d’honneur. A między młodemi pani Przemska, pani Hohensteg?... No, a księżniczka Zbarazka? co?
— Halszka zawsze ładna, to nie nowina; tylko nie wiadomo, po co posadzili przy niej tego Reckheima, który skubie ciągle brodę i zaostrza ją dwoma palcami, jakby ją chciał zastosować do swego dowcipu; tymczasem broda ostra, a dowcip tępy.
— Trudno panu dogodzić; Reckheim jest europejską partyą i ja tam go wolę od wielu naszych elegantów. To wszystko jednak nic w porównaniu z mową Zbązkiego. To była mowa!
— Co? przemówiła wyrocznia? Ciekawym jak? — odezwał się Kersten, zapominając o migrenie. Pewno nikt nie zrozumiał, a wszyscy się rozrzewnili.
— Trudno całą powtórzyć, ale to była mowa doniosła, d’un effet monstre.