Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/14

Ta strona została przepisana.
—   8   —

sokiego piętra, mrużąc uprzejmie oczy; nie przeczył mu, chociaż wiedział, że strzelił wprawdzie celnie, ale do stojącego dzika. Gdyby zaprotestował, wywołałby replikę ze strony Hektora, którego nieco krzykliwą wymowę znał oddawna i unikał jej.
Wkrótce myśliwi zeszli się wszyscy na stanowisku hrabiego Szafrańca. Zawiejscy z Chwaciejówki, ojciec i syn, sąsiedzi Waru, mieli obaj ważną jakąś sprawę do Szafrańca, wzięli go pod ręce i prowadzili przodem w kierunku nowych stanowisk.
Do Andrzeja, który stał z Dołęgą, przypadł Szrapl, salutując z konia, po żołniersku.
— Czy książę pan rozkaże razem zajmować zagajnik, jak jest w planie, czy opuścić, a zająć tylko od trzech kopców?
— Tak, jak w planie — odpowiedział Zbarazki.
— Na rozkazy waszej książęcej mości — zagrzmiał Szrapl. — No, dalej, chłopy! żywo! — zwrócił się do kilku gapiów z naganki, którzy ociągali się za szeregiem, aby przyjrzeć się panom. Czego stoita gawrony? Chcecie pejczem?!
I najechał koniem na stojącego najbliżej wyrostka, pchnął go trzonkiem od kańczuga, aż się chłopiec przewrócił, i z ziemi spojrzał nienawistnie na jeźdźca.
Andrzej zawołał Szrapla, a gdy ten zwrócił konia i podjechał bliżej, rzekł mu cicho: